Ostatni dzień naszego pobytu na Zachodnim wybrzeżu zaplanowaliśmy w Los Angeles. Nie chciałam wcześniej określać dokładnie, gdzie pojedziemy i co zobaczymy, bo nie wiedziałam ile czasu zajmie nam przejazd, szczególnie że LA miało tonąć w korkach.
Nasz kemping ze skunksem pożegnaliśmy koło 10:00 rano i wyjechaliśmy na północ. Do centrum Los Angeles dzieliło nas 200 km, a do kempingu w Leo Carillo, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc, kolejne 45 km. Do południa czas spędziliśmy wałęsając się po sklepach – głównie sieciowych outletach jak Marshalls, T.J. Maxx i wspomniany już ROSS. Następnie ruszyliśmy do Los Angeles. Sama jazda po raz kolejny była dla mnie męką, bo między San Diego a LA także ciągną się wielopasmowe autostrady krzyżujące się ze sobą w fantazyjny sposób. Trzeba jednak przyznać, że przejazd tą trasą minął szybko i sprawnie. Natomiast kiedy zaczęliśmy kluczyć po węższych dróżkach już na terenie miasta, zaczęło się robić dramatycznie. Korki, brud i fatalny stan dróg urozmaicony parszywymi obrazkami starych szyldów reklamowych i nieświeżych budynków – tak wyglądało Los Angeles z okna samochodu.
Generalnie zaskoczył nas odsetek ruder, śmieci i ogólny obraz zaniedbanego miasta. Oczywiście miejscami było nieco lepiej – z kolorowymi ładnymi domkami, przystrzyżonymi trawnikami i kwiatkami w doniczkach, ale już po kilku przecznicach krajobraz na nowo wracał do nieciekawej średniej. To co nas uderzyło najbardziej, to właśnie ta zmienność – na przestrzeni kilkudziesięciu metrów obraz zmieniał się diametralnie, a bogatym domom ustępowały chylące się ku upadkowi domki z dykty.
Naszym celem był Hollywood Boulevard. Po godzinie przeciskania się przez miasto dotarliśmy tam, gdzie przez lata spełniały się marzenia o sławie. Miałam duże wątpliwości co do kwestii parkingu, ale za cenę kilku dolarów udało się zaparkować wzdłuż krawężnika kilkadziesiąt metrów od głównych atrakcji. Na miejscu mogliśmy się przekonać, jak wąskie jest oko kamery. Telewizyjne obrazki z Hollywood Blvd kojarzą się nam z gwiazdkami na chodniku, z Kodak Theatre, gdzie przyznawane są Oscary oraz ze słynnym Chinese Theatre. Na miejscu w zasadzie wszystko wygląda tak samo. Tylko zaskakuje bród ulicy, natłok tandety i fakt, że te najsłynniejsze na świecie obiekty są wciśnięte między centrum handlowe a pizzerię, czy kiosk. Tego już w telewizji nie widać. Szczerze mówiąc, Kodak Theatre całkowicie przegapiłam – taki panował tam zamęt i zamieszanie. Na Chinese Theatre pogapiliśmy się chwilkę z chodnika, bo aby podejść bliżej trzeba było podpisać zgodę i dać sobie pstryknąć fotkę. Następnie udaliśmy się do Plazy położonej w bezpośrednim sąsiedztwie Kodaka, z której balkonów można podziwiać słynny napis Hollywood. I tu znowu rozczarowanie – taki malutki ten znak!
Zmęczeni i zawiedzeni gapiąc się na złote gwiazdki Hollywood Walk of Fame i wyszukując znane nazwiska dotarliśmy do samochodu. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu dobrej jadłodajni. Po takim popołudniu chcieliśmy uniknąć rozczarowań i wpisaliśmy w wyszukiwarkę GPS hasło: „Pizza Hut” – miało być smacznie, syto i bez niespodzianek. Ale i tu odnieśliśmy porażkę, bo lokal po Pizzy Hut stał pusty. Ostatecznie skończyliśmy w losowym barze z azjatycką kuchnią i nawet to nam się nie udało. Lokal mieścił się jakieś dwie przecznice od Hollywood Blvd, a atmosfera panująca w jego okolicy przypominała Dworzec Zachodni w Warszawie. Dodajmy, że jedzenie też było marne. Po wszystkim udaliśmy się najkrótszą drogą do Leo Carillo w Malibu.
Malibu to zupełnie inna bajka, piękne krajobrazy, plaża, morze, ładne domy, czysto i schludnie. Jak wygram dużo pieniędzy, to kupię jeden z tym domków przy plaży :]
Chociaż dla sprawiedliwości muszę przypomnieć, że tak naprawdę tego dnia nie zobaczyliśmy wielu ważnych miejsc w Los Angeles, które być może zmieniłyby naszą opinię o Mieście Aniołów. Mam tu na myśli chociażby Rodeo Drive, gdzie gwiazdy robią zakupy, czy Bel-Air, gdzie mieszkają najbogatsi. Żałuję też, że nie zrobiliśmy sobie wycieczki do znaku Hollywood – z pewnością byłoby ciekawiej niż na Hollywood Blvd… No nic – następnym razem! :]
Już o zmroku wstąpiliśmy jeszcze do marketu VONS w Malibu, gdzie kupiliśmy trochę smakołyków na pocieszenie i prowiant na rano.
Po rozbiciu obozu, w panice po ciemku układałam rzeczy – nie wiedzieć, czemu wydawało mi się, że rano będziemy mieć bardzo mało czasu. Tymczasem mój mąż w trakcie wędrówek po kempingu ponoć widział węża, który drzemał w listowiu. Mi na szczęście było oszczędzone.
Po powrocie do Polski i po dokładnym oglądnięciu mapy przekonaliśmy się, że w bezpośrednim sąsiedztwie kempingu, na którym nocowaliśmy dwukrotnie, przebiega słynna Mulholland Drive, jedna z najsłynniejszych tras widokowych, uwielbiana przez motocyklistów i rozpopularyzowana przez Davida Lyncha w filmie pt. „Mulholland Drive”. Jak mogliśmy to przegapić!!! No nic – następnym razem! :]