Ostatni dzień naszej podróży. Po śniadaniu i krótkim spacerku po Clarke Quay zostawiamy walizki w hotelowej przechowalni i wymeldowujemy się.
Jedziemy zobaczyć dzielnicę zamieszkałą przez ludność pochodzenia hinduskiego - Little India. Jest to z całą pewnością najbardziej żywa z 3 dzielnic etnicznych odwiedzonych przez nas. Bardzo dużo ludzi w tradycyjnych strojach - kobiety w pięknych sari. Wszędzie można kupić kwiatowe girlandy do świątyń. Dobiega muzyka jak z filmów z Bollywood. Główna ulica Serangoon Road jest już pięknie przystrojona przed świętem Diwali które rozpocznie się za tydzień. Na bocznych uliczkach jest najmniej singapursko tzn. bardziej chaotycznie i mniej porządnie niż w innych dzielnicach. Trafiamy na coś w rodzaju kiermaszu przed Diwali, z mnogością stoisk - pod dachem. W tym miejscu temperatura na pewno wynosi około 40 stopni i niestety trzeba stamtąd dość szybko uciekać.
Robimy jeszcze spacerek do meczetu Masjid Abdul Gaffoor. Nie ma się co dziwić lokalizacji meczetu na obrzeżach Little India - służył on potrzebom religijnym południowoindyjskich muzułmanów. Ciekawostkę stanowi wyszukany zegar słoneczny w kształci słońca, w którego 25 promienie wpisane są imiona proroków i kalifów sprawiedliwych (4 pierwszych po śmierci Mahometa) znajdujący się nad wejściem do meczetu. Podobno jedyny tego typu na świecie.
Zobaczyliśmy jeszcze jeden z najbardziej kolorowych domów w Singapurze (choć kolorowych domów tu nie brakuje...) a mianowicie dom Tan Teng Niah chińskiego przedsiębiorcy cukiernika zbudowany w 1900. Jest to ostatnia ocalała willa chińska w tej dzielnicy.
Ostatnie godziny naszego pobytu postanawiamy spędzić na zakupach w Chinatown, gdzie też odwiedzamy tajską restaurację Sawasdee Thai Food na ulicy Pagoda gdzie tajskie jedzenie smakuje prawie jak w Tajlandii. Przychodzi ulewa która trwa chyba ponad dwie godziny. Widzimy dużo Hindusów, niektórych z gołymi torsami niosących zielone gałązki, zmierzających do świątyni Śri Mariamman - jest tam prawdziwy tłum wiernych. Dopiero w domu dowiaduje się że w nocy z 4 na 5 listopada w tym roku obchodzone było święto Thimithi. Jest to święto w trakcie którego wierni boso pokonują 4 metrowy odcinek pokryty żarzącymi się węglami (tylko mężczyźni), następnie przechodząc przez wgłębienie napełnione kozim mlekiem towarzyszą temu tańce i śpiewy. Jeśli ktoś uległ poparzeniom oznacza że nie był odpowiednio przygotowany duchowo do święta.
Późnym wieczorem jedziemy na lotnisko gdzie Lufthansa zabiera nas ponownie przez Frankfurt do Warszawy.
Ogólne refleksje : Singapur śmiało można nazwać Azją w wersji light. Jest bezpiecznie, czysto i wydaje mi się że dla wielu osób może być to dobre miejsce na rozpoczęcie przygody z tym fascynującym kontynentem. Szkoda że rządzący zbyt późno zaprzestali niszczenia pozostałości z dawnego Singapuru - miasto na pewno straciło przez to wiele ze swej duszy. Z wielkim zapałem tworzone są za to nowe atrakcje nastawione na przypływ milionów turystów (np. olbrzymi kompleks na wyspie Sentosa). Wielu miejsc nie udało mi się zobaczyć i gdyby trafiła mi się jeszcze raz przesiadka w tym mieście na pewno bym się nie nudził odwiedził bym m.in. słynne ogrody botaniczne a także Muzeum Cywilizacji Azjatyckich.