Pierwszy dzień, pierwsza góra. Niespełna 2 godziny po przylocie jesteśmy już w drodze na pierwsze wzgórze o nazwie Fløyen (399 m n.p.m).
Fløyen lub też Fløyfjellet jest najczęściej odwiedzanym szczytem z osławionej siódemki. Dostanie się na tą górę nie wymaga mianowicie większego wysiłku poza wysupłaniem z kieszeni 35 NOK. Tyle kosztuje wjechanie na górę kolejką linowo-terenową Fløibanen, która w 8 minut transportuje pasażerów na szczyt z centrum Bergen.
Udajemy się pod stację wspomnianej kolejki, ale po zobaczeniu tłumu turystów utwierdzamy się w przekonaniu, że nie ma sensu stać w jednej kolejce do kolejnej kolejki i lepiej będzie wybrać inny środek transportu, czyli zdać się na własne nogi.
Znalezienie drogi prowadzącej na wzgórze nie jest skomplikowane - zwłaszcza że jest ich kilka i są dobrze oznaczone. Wchodzimy po schodkach znajdujących się za budynkiem dolnej stacji Fløibanen i docieramy w ten sposób do ulicy Skansenbakken. Następnie pokonujemy kolejne schodki i zmierzając cały czas w górę docieramy do ulicy o nazwie Fjellveien, którą można przetłumaczyć jako „górska droga”. Widoczne pod nami zabudowania Bergen stają się stopniowo coraz mniejsze. Na końcu wspomnianej drogi znajduje się drogowskaz wskazujący na Fløyen. Z tego miejsca droga prowadzi już żwirową ścieżką otoczoną drzewami, która kilka razy zakręca niczym serpentyna. Droga jest dobrze utrzymana, a do tego niezbyt stroma i męcząca (bardziej potrafi zmęczyć spacer przez miasto po schodkach). Czujemy długo wyczekiwany zapach lasu, zatapiamy wzrok we wszechobecnej zieleni i nasłuchujemy dźwięków niewielkich źródeł wody spływających ze skał. Po odrobine męczącej podróży taka wędrówka świetnie działa na samopoczucie. Po dotarciu na Fløyen naszym oczom ukazuje się niewielki park z sylwetkami kilku odpowiednio obleśnych (jak na te stwory przystało) trolli, plac zabaw dla dzieci, kilka miejsc do zorganizowania pikniku, grilla tudzież rozpalenia ogniska oraz niewielki biały kiosk wraz ze znajdującą się obok platformą widokową, na którą wysypują się turyści wysiadający z kolejki Fløibanen, która wjeżdża na wysokość 320 metrów. Na szczycie wypijamy pierwszą norweską (niestety odpowiednio drogą, a wcale nie wybitną w smaku (po prostu chemiczna „lura”) kawę i delektujemy się widokiem na zatokę Vågen oraz otaczające Bergen fiordy w tym Puddefjorden i Byfjorden. Mimo, że wysokość wzgórza imponująca nie jest, to pozwala objąć wzrokiem całe miasto i dostrzec jego najważniejsze punkty, budynki, place, tereny zielone.
Fløyen podczas kolejnych dni odwiedzać będziemy jeszcze nie raz, bowiem tutaj rozpoczynać będziemy większość naszych górskich wędrówek. Tutaj też często będziemy kończyć nasz dzień – odpoczywając na ławce i obserwując widoczne w doli Bergen oraz słońce chylące się ku horyzontowi.
Podczas jednego z wieczorów na Fløyen postanowiliśmy poczekać na zachód słońca. Byliśmy głodni, zmęczeni i przemarznięci po wcześniejszej wędrówce. Pogoda była bez zarzutu, ale gdy się posiedziało na odkrytym zboczu to chłodny wiatr sprawiał, że robiło się zimno. Generalnie oczekiwanie trochę nam się dłużyło. Staraliśmy się rozgrzać chodząc w kółko po platformie widokowej, na której stopniowo zaczynało ubywać turystów. Czas zlatywał powoli. Co chwila zniecierpliwiona zerkałam na zegarek. Dochodziła 22:00. Wciąż było jasno. Może nie tak, jak w środku dnia, ale dopiero zmierzchało. Niby byliśmy świadomi, że słońce zachodzi tutaj nieco później, ale mimo wszystko ten moment podejrzanie przeciągał się w czasie. Gdy tylko nadeszła wyczekiwana chwila (czyli 22:50), wykonaliśmy kilka zdjęć i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Późno-wieczorny spacer przez las był doświadczeniem mistycznym i inspirującym. Ostatnie promienie zachodzącego słońca prześwitywały między drzewami, które rzucały na drogę coraz dłuższe cienie. Las nabierał niesamowitych, ognistych kolorów. Trolle skryte jeszcze za kamieniami powoli wychylały swoje wielkie nosy i czekały na zapadnięcie zmroku. Gdy dotarliśmy prawie na koniec szlaku ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy kilka osób, które ubrane na sportowo, z butelką wody w ręku rozpoczynały dopiero jogging na szczyt. Widać trolle im nie straszne, a na wizytę w lesie nigdy nie jest za późno.