Do Goeteborga dojechaliśmy z trzypokoleniową rodziną austryjaków, którzy podróżowali starym autobusem przerobionym własnoręcznie na camper. W Goeteborgu oczywiście padało, chociaż z przerwami. Po krótkim zwiedzaniu miasta rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na nocleg. Musiało spełniać następujące warunki: musiało byc darmowe, suche i blisko miejsca, gdzie będziemy łapać okazję następnego dnia. W dużym mieście nie było to proste. Najbliższa ideałowi była podpora pod autostradą. Wystarczyło rozłożyć karimatę i śpiwór. Było sucho, przytulnie, nikt nie był w stanie nas tu dostrzec. Było bardzo głośno, ale kto zwracałby uwage na takie drobne mankamenty. Okazało się, że było to nasz ostatni nocleg w Skandynawi. Następnego dnia rano zabrał nas Holender, który jechał na Olandię, wyspę na Bałtyku, po drugiej stronie Szwecji. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji. Wilogodzinną jazdę umilały nam Spice Girls (jedyna płyta którą miał w aucie, podobno córki ;) Szwedzki krajobraz powoli mijał za oknem, na tempomacie ustawione 90 km/h, kierowca siedział w kucki w ogromnym Voyagerze. Zamiast w Ystad w rezultacie znaleźliśmy się w Karlskronie i zamiast w Świnoujściu wysiedliśmy z promu w Gdyni.
Od samego początku do końca nie było tak jak zaplanowaliśmy sobie. Co nam pozostało po powrocie? Trochę mało udanych zdjęć i cały ogrom wspomnień, które po kilkunastu latach dalej są żywe we mnie.