6. września 2010 r.
Spędzanie czasu na basenie, leżenie na leżaku w pełnym hiszpańskim słońcu z przerwami na moczenie się w ciepłej wodze, to nie to "co tygrysy lubią najbardziej". Jako prawdziwi globtroterzy podejmujemy decyzję o podróży do Barcelony. Dla wygody, a także z czystej ciekawości wybieramy jazdę pociągiem.
Wzdłuż morza, ciągnie się linia kolejowa, łącząca miejscowości na Costa Brava z Barceloną. Pociągi podmiejskie kursują co kilkanaście minut. Sa nowoczesne, niskopodłogowe, klimatyzowane i wygodne. Bilety można kupić w kasie lub w automacie. Ceny nie są wygórowane.
Na początku nie mamy szczęścia. Mimo godzin przedpołudniowych budynek kasy biletowej jest zamknięty, a w drzwiach wisi kartka z napisem, że automat nie działa. Mamy więc problem. Na większości dworców i przystanków kolejowych na Costa Brava wejście i wyjście z peronu wymaga posiadania biletu. Przechodzi się przez specjalne bramki. Dworzec w Santa Susana jest wyjątkiem. Tutaj dostęp do pociągu nie odgradzają barierki. Można więc wsiąść i jechać, ale na miejscu w Barcelonie pewnie czeka na nas mandat. Pytamy przygodnie spotkanych turystów, jak zamierzają sobie poradzić. Mówią, że cofną się dwa przystanki. Tam jest dworzec bez barierek i zakupią bilety. Ale pierwszy nadjeżdża pociąg do Barcelony.
Postanawiamy wsiąść do pociągu i pojechać do następnej stacji z zamiarem kupienia biletów. Na następnej stacji barierki są, ale nie zagradzają dostępu do kasy. Udaje nam się kupić bilety i zdążyć jeszcze do tego samego pociągu.
Podróż do celu trwa trochę ponad godzinę. Wysiadamy w samym centrum miasta na przystanku Plaça de Catalunya. Niestety mimo posiadaniu biletów bramki nie chcą nam się otworzyć. Zwracamy się o pomoc do obsługi. Miły Pan próbuje wyjaśnić nam coś po hiszpańsku. Rozumiemy, że wsiadając do pociągu nie skasowaliśmy naszych biletów. Ale to nie stanowi żadnego problemu. Bramki otwierają się i jesteśmy w Barcelonie.
Na relację z Barcelony zapraszamy do oddzielnej podróży: "Barcelona w dwóch odsłonach".
7. września 2010 r.
Jeszcze wieczorem dnia poprzedniego, wracając do hotelu odczuwaliśmy dumę, że rozsądnie zaparkowaliśmy samochód w zatoczce na ulicy przed hotelem. Następnego dnia rano nie jesteśmy już z siebie tak zadowoleni. Tam gdzie stał nasz Seat, od rana w najlepsze trwa targ. Stragany na długości ponad kilometra szczelnie wypełniają jezdnię po obu jej stronach. Po naszym samochodzie nie ma śladu.
Wracamy do hotelu i przedstawiamy sprawę w recepcji. Recepcjonistka nie jest zdziwiona. Wyjaśnia nam, że w odległości ok. 500 m znajduje się policyjny parking i tam na pewno znajdziemy swój pojazd. Wie co mówi. Na terenie ogrodzonym wysoką siatką, wśród kilkudziesięciu innych, stoi nasze cudo. Przed bramą za to policyjny radiowóz. Niestety Panowie policjanci nie mówią po angielsku. Negocjacji więc nie będzie. Od razu przystępują do rzeczy. Na formularzu wypisują dwie liczby: 40 i 80, co razem daje 120. Nawet po hiszpańsku jest to dla nas zrozumiałe. Kart kredytowych też nie przyjmują. Lżejsi o 120 Euro, ale szczęsliwi, że samochód był pod dobrą opieką, parkujemy ponownie na hotelowym parkingu.
Po raz kolejny sprawdza się zasada, że podróże kształcą. Nikt jednak nie obiecywał, że szkolenie będzie darmowe.
Jednak nic nie jest w stanie zmienić naszych planów. Z godzinnym opóźnieniem ponownie ruszamy na "podbój" Barcelony.