przez trzy dni zwiedzalismy wyspę wypożyczonym autem. W każdym turystycznym ośrodku są wypożyczalnie i oferowane różne ceny. Jednak 25 Euro to chyba najniższa możliwa cena do uzyskania za dzień. Przez moment miałam ochotę na skuterową jazdę, ale na Fuerteventura nie jest to popularne. W związku z tym, że trzeba było coś robić kupiliśmy w jakimś lokalnym biurze podróży wycieczkę na Lanzarote. W ogóle to bardzo lubię chodzić po różnych lokalnych biurach podróży i wypożyczalniach. Spotyka tam się ludzi otwartych na kontakty z różnych zakątków świata. Auto wypożyczała nam Czeszka, która rozmawiała ze mną po hiszpańsku, z moim mężem po angielsku, jak wyczaiła, że my rozmawiamy po polsku, przeszła na polski, mój mąż na czeski i zrobiło się bardzo wesoło, bo sprawdzaliśmy jeszcze znajomość rosyjskiego. W biurze podrózy była natomiast sympatyczna i piękna Niemka, która częstowała nas domowymi wypiekami bożonarodzeniowymi i kawą. Więc pół dnia zabiliśmy, jak ja to określam.
Wycieczka na Lanzarotę była z przewodnikiem anglojęzycznym, najważniejsze, że nie trzeba było wstawać o świcie, czego ja nie znoszę, a większość kolumberów traktuje jako swój obowiązek i ja ich bardzo podziwiam za zdjęcia i za to poświęcenie.
Wyprawa do Parku Timanfaya, bardzo mi się podobała, trudno wyobrazić sobie takie przestrzenie pokryte lawą, potęgowała to wszystko "katastroficzna" muzyka jak już byśmy przeżywali koniec świata, a Smok Wawelski przecież przywiózł świeże njusy, od Mayów, że końca na razie nie będzie. Trzeba szepnąć tym z Timanfaya, żeby obciachu nie robili.
Zdecydowanie poprawia humor wizyta w winnicy, można próbować, kupować i dalej próbować, pod koniec próbowania nawet mi pracę zaproponowali, żebym turystów do próbowania zachęcała :)