Jestem mieszczką. Urodziłam się w mieście. Wychowałam się w mieście. Po wakacjach wracałam do miasta. I w mieście czuję się jak ryba w wodzie. Wychowana w latach 80. XX wieku (jak to brzmi!) od dzieciństwa znałam smaki owoców z ogródka na obrzeżach miasta. Zajadam się jabłkami, śliwkami, lubię truskawki i maliny. Żadnego szału. Kiedy rodzice częstowali mnie brzoskwiniami, kiwi czy pomarańczami, to uznawałam, że to jakieś dziwne, nie dość słodkie owoce. Zresztą ewidentnie pochodziły ze skrzynek, zamiast z drzew. Dopiero podróże do południowych krajów otworzyły mi oczy na to, jak obłędna słodycz może kryć się pod skórką małego, zielonego "ziemniaczka" kiwi albo pomarańczy. Najsłodszych pomarańczy świata skosztowałam na ukrytej przed światem plantacji w Grecji, więc pozwolę sobie je tym razem pominąć. Natomiast Sycylia pozwoliła mi odkryć, co naprawdę ofiarowuje przyroda. Roślinność tej wyspy jest wybujała, pełna intensywnych kolorów i zapachów. Jakby na przekór temu, co o niej zwykle myślimy – spalona słońcem ziemia, trzęsienia i wulkan. To prawda, że najbujniejsza roślinność jest w pasie brzegowym, gdzie morze dostarcza odpowiedniej ilości wilgoci, a amplituda temperatury jest stosunkowo mała. To sprawia, że uprawia się inne rośliny tu, a inne w głębi lądu. Na zboczach Etny są gaje oliwne, które bardzo dobrze czują się w upalnym klimacie, zaś w przydomowych ogródkach rosną drzewka pomarańczowe i cytrynowe. Warto przy tym wspomnieć, że gleba z okolic wulkanicznych jest wyjątkowo żyzna. Może ktoś, kto się lepiej orientuje, mógłby porównać, jak się to ma do najżyźniejszych u nas czarnoziemów. Bez wątpienia to, co wyrasta u stóp Etny, rośnie szybko i bujnie. Gdybym miała powiedzieć o najsłodszym owocu świata, bez wahania wybrałabym opuncję, którą poczęstował nas sprzedawca na palermiańskim targu. Jak wcześniej wspominałam, targ ów, sięgający tradycją w bardzo odległe czasy, przypomina bardzo arabski suk. Jedną z charakterystycznych cech jest ta, że można zostać poczęstowanym. Nie wiem, co robią ludzie z południa, ale mnie, pochodzącej z polskiej kultury, ofiarowanie czegokolwiek, nawet małego owocu do skosztowania, zobowiązuje do odwdzięczenia się. Najprostszą zaś formą wdzięczności jest dokonanie zakupu. I tak właśnie rozwinęła się ta sytuacja. Z ciekawością przyglądaliśmy się z mężem dziwnym, kaktusowatym owocom, sprzedawca podał nam jeden do spróbowania, my wahaliśmy się, czy to przyjąć, a wziąwszy już do ręki (jeszcze przed skosztowaniem!), zdecydowaliśmy, żeby kupić ich przynajmniej kilka. Cena oczywiście nie była zachęcająca. Całe szczęście, że zakup był jej wart, bo głupio byłoby się przyznać do takiej naiwności. Pan obrał nam owoc ze skórki i już po chwili kosztowaliśmy bardzo soczystego, pomarańczowego kiwi z dokładką fruktozy. To było w roku 2006, a ja wciąż mogę przywołać wspomienie tej słodyczy. Zresztą to bardzo popularny, dziko rosnący kaktus i wielokrotnie kusiło nas zerwanie owoców w przyhotelowym ogrodzie lub na spacerze za miastem. Nie zrobiliśmy tego, nie chcąc się rozczarować. Pomarańcze zrywane z drzewk przy ulicy w Salonikach są wyjątkowo kwaśne. Tamten pobyt wypadł jednak w sierpniu, czyli w sezonie zbierania owoców. Jeśli komuś nie straszne tłumy i drożyzna wakacyjnego okresu we Włoszech, to polecam ten czas, żeby objeść się owocami w pełni dojrzałymi. Wtedy dopiero okazuje się, że kupowane przez nas w Polsce owoce egzotyczne nie mają prawie wcale swojego prawdziwego smaku. A może lepiej nie próbować? Po co pozbawiać się przyjemności z jedenia czegokolwiek poza krajowymi owocami na terenie Polski? Widziałam ostatnio opuncję w supermarkecie. Najpierw ucieszyłam się jak na widok starej, dobrej znajomej, a potem przyjrzałam się jej, zobaczyłam, że od dawna nie widziała słońca i raczej w naszych domowych warunkach już nie dojrzeje i odłożyłam ją do skrzynki. Była opisana jako "figa kaktusowa", więc udałam, że to nie opuncja i poszłam dalej. Owoce, od których nie mogę się jakoś odkleić (słodkie, lepią się), są stałym elementem sycylijskich posiłków. W hotelu Bel soggiorno w Taorminie podawano do śniadania arbuzy, figi, melony, winogrona... Wszystko było tak obłędnie dojrzałe (ale nigdy przejrzałe), że warto było wstać wcześniej, żeby zdążyć nałożyć sobie te owoce przed innymi. A potem już można było siedzieć na balkonie i rozkoszować się smakami zmieszanymi z aromatem pini i roślin ogrodowych. W restauracji hotelu w Cefalù również stał duża patera pełna owoców. Wyglądała jak dekoracja, ale częstowaliśmy się jabłkami i kiwi i nikt się temu nie dziwił, a nawet uzupełniano zapasy. Jabłka były takie sobie, bo jednak najlepsze jadłam w Polsce, ale kiwi – przepyszne. Jeszcze jednym wyjątkowym owocem, który polubiłam i doceniłam na Sycylii, jest... pomidor. Dojrzewające w południowym słońcu jagody są czerwone, soczyste i bardzo aromatyczne. To prawdziwe owoce, a nie jarzyna, którą "trzeba jeść, bo zdrowa". Właśnie ta ich wyjątkowość sprawia, że zwykły sos pomidorowy z makaronem można bez wstydu podać jako danie obiadowe dla gości. Podczas podróży autobusami przez południowe Włochy, widziałam ciężarówki firmy Pudliszki jadące na północ i muszę przyznać, że chyba żadna reklama nie podziałaby na mnie tak, jak widok tych wiezionych z południa owoców. Od tamtej pory nie boję się dodawać pomidorów z puszki (koniecznie pelati, bez skórki) do przygotowania sosu bolońskiego lub gotowania ryżu na arancini. No, zgłodniałam. Ale przynajmniej przez chwilę wspominałam niedostępne zimą pyszności.
2012-02-25