Znowu jesteśmy w Sajgonie. Za dnia miasto robi na mnie dużo większe wrażenie niż nocą. To naprawdę ogromna metropolia. Tym razem postanawiamy nie dać się naciągnąć. Z okien autokaru widzimy nasz hotel. Co prawda kierowca nie chce się zatrzymać i wysadzić nas po drodze, ale zapamiętujemy drogę i po opuszczeniu pojazdu dziękujemy naganiaczom za taksówkę – idziemy piechotą! Szczerze powiem, nie wiem jak tego dokonałam.
Prawie pół godziny marszu z piętnastokilowym plecakiem w pełnym słońcu to nic w Warszawie, ale dokonanie tego w Sajgonie, gdzie każde przekroczenie ulicy w moim przekonaniu grozi śmiercią, to naprawdę coś. Tak bardzo chciałam szybko dotrzeć na miejsce, że szłam przed siebie, za bardzo się nie rozglądając, a to tam chyba najlepsza metoda.
Później, po zostawieniu bagażu, wyszliśmy „pospacerować” po mieście i to mnie zmęczyło po 5 minutach. Jak tylko rozejrzałam się i „trzeźwym okiem” oceniłam sytuację. Pokłóciliśmy się z Adamem na środku drogi chyba ze trzy razy. On wrzeszczał, że mam natychmiast się ruszyć do przodu, bo nigdy nie przejdziemy, a ja wrzeszczałam, że chyba zwariował i że chce mnie zabić…
Te okropne skuterki były wszędzie, w ogromnych ilościach. Jechały cały czas i każde przekraczanie ulicy kosztowało mnie sporo nerwów.Wiem, że „miasto kontrastów”, to określenie mało oryginalne i wyświechtane, ale do Sajgonu naprawdę pasuje jak ulał. Obok wysokich nowoczesnych wieżowców, rozpadające się baraki, obok pięknie przystrzyżonych trawników, brud. Z jednej strony ulicy Prada i Gucii, a z drugiej strony ulicy kobieta siedzi na chodniku i smaży placki. Między wypasionymi limuzynami i wielkimi terenówkami przeciskają się ludzie z tradycyjnymi koszami na plecach – obładowani czym tylko się da.