Następnego dnia jedziemy do Mui Ne, gdzie mamy spędzić kolejne trzy dni na leniuchowaniu i plażowaniu. Po drodze mam okazję przyjrzeć się wreszcie nieco Wietnamowi. W porównaniu w kambodżańskimi domkami na plażach, wietnamskie wąskie, wysokie murowane budynki, w pastelowych kolorach, z tandetnymi balustradami na balkonikach, kojarzą mi się z jakimś cygańskim smakiem. Zastanawiam się, skąd ten okropny zwyczaj budowania takich długich, pociągowych pomieszczeń. Kilka dni później potwierdzają się moje przypuszczenia, że ma to związek z podatkiem płaconym od szerokości fasady. Z tego powodu wszystkie domu są właśnie tak dziwnie i niefunkcjonalnie wąskie, mimo, że wysokie i szerokie.
Dziwi mnie, że po drodze, oprócz wielu „domów partii” mijamy też całe mnóstwo chrześcijańskich kościołów – jakoś mi się wydawało, że w Wietnamie, jak w dawnym Związku Radzieckim, będą przerobione na magazyny, a tu, o dziwo, całkiem sporo nowych budynków, wyglądających na używane. Dalej mijamy ogromne plantacje kauczuku i owoców nazywanych smoczy owoc („dragon fruit”).
Po ponad 5 godzinach podróży docieramy na miejsce. Postanowiliśmy zaszaleć i na ten wypoczynkowy etap podróży wybraliśmy dobry, prawie nowy hotel. Z zewnątrz co prawda nie wygląda klimatycznie, ale nasz pokój jest fantastyczny, z pięknym widokiem na ocean i cieszymy się, że tym razem nie poskąpiliśmy – tu na pewno odpoczniemy. Plaża w Mui Ne jest bardzo ładna i piaszczysta. Co prawda jest to typowy kurort, gdzie hotel stoi obok hotelu, ale plaża nie jest poorana ogrodzeniami i można spokojnie spacerować przez wiele kilometrów.
Świeci piękne słońce, leżę, czytam – jest cudnie. Bardzo mi się tego chciało po trzech dniach w autobusach. Wieczorem wychodzimy cos zjeść – spacer po „deptaku” nie pozostawia wątpliwości – miejscowość jest oblężona przez Rosjan, co krok rosyjskie biura podróży, sklepy, nawet menu w restauracjach po rosyjsku ;)
Jeden dzień odpoczywamy i załatwiamy formalności związane z wyjazdem i wycieczką na Ha Long, a kolejnego dnia postanawiamy się wybrać na kurs gotowania. Już przed wyjazdem zaplanowałam, że gdzieś w Kambodży lub Wietnamie taką atrakcję sobie zafundujemy. Internetowy rekonesans ujawnił, że nie ma z tym żadnego problemu i właściwie w każdej odwiedzanej przez nas miejscowości była szkoła gotowania, ale do tej pory ciężko było znaleźć na to czas. W Mui Ne złożyło się idealnie – cały dzień na plaży z pewnością byśmy nie wytrzymali, a taka „aktywność” była fajnym uzupełnieniem wypoczynku.
Zajęcia w Mui Ne Cooking School zaczęły się od porannej wyprawy na wietnamski targ – gwarny i kolorowy. Nasza wietnamska przewodniczka oprowadziła nas, opowiadając o lokalnych produktach. Mieliśmy okazję spróbować tamtejszych placków i naleśników smażonych z mąki ryżowej na miejscu, a także skosztować wielu lokalnych owoców: rambutanów, smoczych owoców, a nawet słynnego Duriana. Szokowały trochę mięso i owoce morza sprzedawane prosto z chodnika, ale do wszystkiego się można przyzwyczaić.
Później odbyła się lekcja gotowania w kuchni na plaży. Przyrządziliśmy pod okiem trzech przemiłych wietnamskich dziewcząt: pho bo – słynny wietnamski rosół wołowy, naleśniki z mąki ryżowej z krewetkami, świeże spring rollsy z papieru ryżowego oraz sałatkę warzywną z krewetkami podaną w wydrążonym ananasie. Zabawa była przednia, szczególnie gdy staraliśmy się nauczyć wycinać kwiatek ze skórki pomidora – „bo jedzenie musi tez być ładnie podane, a nie tylko smakować” ;)Nie muszę chyba pisać, że się objedliśmy straszliwie i ledwo się po tym gotowaniu „dokulaliśmy” do hotelu.
Na ostatni dzień pobytu w Mui Ne miałam zaplanowaną wycieczkę na słynne kolorowe wydmy. Niestety tego planu nie udało się zrealizować – dostałam nauczkę pod tytułem: „Nie odkładaj na jutro tego, co możesz zobaczyć dziś”. Jakoś tak głupio straciłam czujność i mi nie przyszło do głowy, że coś może moje plany pokrzyżować. „Coś” – to znaczy w tym wypadku pogoda. W momencie, kiedy mieliśmy właśnie wyruszać, lunął okropny, rzęsisty azjatycki deszcz i lało aż do wieczora… Przy takiej pogodzie oglądanie wydm nie miało najmniejszego sensu. Większość dnia spędziłam więc w pokoju hotelowym, wyrzekając na moją głupotę. Następnego dnia rano musieliśmy niestety wyjeżdżać, żeby dotrzeć na czas do Sajgonu i później na samolot do Hanoi.