Zatem ruszyliśmy w piątek na noc ku granicy polsko-ukraińskiej. Pierwszy etap do Lwowa to ok. 700 km z Poznania, w tym ok. 600 w Polsce. Po 3 h drzemki na stacji w okolicach Rzeszowa dojechaliśmy do granicy. Sznur samochodów stał sobie grzecznie i czekał na przebudzenie się polskich pograniczników. Tu zwyczaje specjalnie się nie zmieniają. Stać po prostu trzeba i wypada. Stało się za komuny stoi i teraz aż władza przybije pieczątkę. Niestety to także władza w polskim mundurze. Choć to moja trzecia wizyta na Ukrainie nadal mnie to dziwi. Wybieram zamiast kłótni pospanie w aucie i czekanie na jaśnie Państwo, które w końcu po godzinie nic nie robienia zaczyna odprawę. O dziwo Ukraińcy poszli przez lata do przodu. Nie wypełnia się już masy dokumentów, wystarczy paszport i zielona karta OC, a jeszcze 11 lat temu na wjeździe trzeba było zebrać kilka pieczątek na specjalnym propustku. Ukraiński pogranicznik do tego był bardzo miły, a jego słowa „ Eta Wsio, nu paszli w Ukrainu” przyjęliśmy z ulgą i zdziwieniem. Droga do Lwowa to zaledwie 76 km, a zajęła nam blisko 2 godziny.
Na powitanie na prostej drodze, uderzyliśmy w przecinające drogę kilkucentymetrowe wybrzuszenie. Nasze zęby i zawieszenie C5 wytrzymały, choć wtedy pomyślałem, że to koniec naszej podróży. Droga do bliskiego nam miasta wygląda jak trasa dla czołgów, choć była drogą dla tirów sunących z i do Polski. Jazda w nocy byłaby horrorem, za dnia była jazdą z duszą na ramieniu.
W Lwowie przejmuje nas daleki kuzyn Jacka. Romko ma polskie korzenie, po wojnie jego rodzince zostali a Jacka wyjechali do zachodniej Polski. Chłopaki widzą się pierwszy raz w życiu, znają od kilku tygodni gdy Jacek wpadł na pomysł noclegu u krewnych. Sytuacja jest dość nietypowa bo krewniak wieczorem wyjeżdża na wakacje do Hiszpanii. Ma na głowie, wyjazd, firmę i gości z Polski. Po ustaleniu którzy z naszej czwórki to rodzina a kto znajomy, obiedzie i zasłużonym piwku gospodarz wiezie nas do centrum Lwowa. Miasto tętni życiem, pulsuje młodością, kolorem, zmianą. Gdzież ten szary, nieoświetlony Lwów sprzed lat. Stary Rynek przypomina Rynek w Poznaniu, z tym że jest dużo czyściej, mniej nachalnie i krzykliwe niż w Polsce. Widać, ze miasto pięknieje, choć oczywiście to nadal miasto poradzieckie, z blokowiskami, niekiedy koszmarnymi drogami poza centrum, krzywymi torami tramwajowymi i spalinami z pojazdów już w Polsce nieznanych. Kuzyn odbiera nas po południu i wiezie do domu. Toyta Land Cruser, przeskakuje torowiska szokują dla nas odstające od podłoża o kilka centymetrów. Wpychamy się w korki, jedziemy jak po sznurku, na skróty, w ciasnych uliczkach umykając z korka z gracją słonia pomiędzy ciasno zaparkowanymi autami.
Rodzina przyjmuje nas oczywiście miło. Ukraińska gościnność i tym razem, to jakby gościnność polska, tym bardziej że nasi gospodarze mają Kartę Polaka, często bywają w Polsce, mówią dobrze po polsku. Polska to także miejsce zakupów... meble, armatura łazienkowa, płytki, kuchnia jak wiele rzeczy zostało kupione w Polsce. Nasz kraj to dla Ukrainy Zachodniej to częste miejsce zakupów, wymiany towarowej, podglądania i korzystania z rozwoju biznesu, choćby tylko jako pośrednika z Zachodem. Oględnie ujmując nasz gospodarz radzi sobie bardzo dobrze. Wracając do gościnności to zanim gospodarze wsiedli w taksówkę i pojechali na wakacje, przyjęli nas obwitym obiadem, różnymi specjałami, także kawiorem z jesiotra, podlali także koniaczkiem (poszły 3 butelki). I to wszystko w niecałe trzy godziny naszego biesiadowania. Wieczór spędziliśmy Romkową szwagierką Halą, przesympatyczną dziewczyną, która zadbała o naszą wygodę w domu gospodarzy.
Kolejnego dnia ruszamy ku Rumunii przez Ukrainę, kierując się na Iwano-Frankowsk. Przed nami 400 km do rumuńskiej Suczawy oddalonej od granicy Ukraińskiej o 70 km. Droga na południowy wschód jest prawie normalna. Po odcinku do Lwowa jesteśmy przewrażliwieni wyglądając dziur. Z czasem jednak zapominamy i pędzimy powyżej 100 nie zważając na nierówną nawierzchnię, wysokie krawężniki na rondach i we wsiach. Po 2,5 zatrzymujemy się w szczerym polu na małej stacji benzynowej. Zewsząd nieużytki, mało lasów i tak przez cały odcinek ukraiński - 300 km. Pan, na stacji przynosi nam wiadro z wodą do spłukania toalety i przeprasza za niedostatki. Zagaduje, rozmawiamy o pogodzie, urodzajnej, opuszczonej ziemi, sowchozach. Dociekamy czy nie pada w Czerniowcach, przez które będziemy przejeżdżać za 1,5 h. Po chwili namysłu Pan zadzwonił do kolegi z tego miasta aby dowiedzieć się co nas czeka.
Równie miłą okazała się obsługa przydrożnej restauracji/domu weselnego, gdzie jemy obiad. Zupa, drugie danie, deser, kawa, wódeczka, wino... domawiamy i domawiamy. Jak tu wyjść, jak ceny są bardzo niskie, obsługa miła a karta dań kusząca. Ukraiński kryzys oznacza dla nas znacznie niższe ceny, odczuwalne szczególnie na prowincji. Wartość hrywny spadla o kilkadziesiąt procent, choć za darmo tu się oczywiście nie zje, ale 70 zł za biesiadę dla 4 osób to chyba niezła cena. Przed granicą tankujemy do pełna, a na dolewkę wchodzi ku mojemu zdziwieniu jeszcze 10 litrów. Warto lać po brzeg, bo płacimy za litr benzyny ok. 3,6 zł.
Blisko granicy przejeżdżamy przez ukraińskie Czerniowce. Miasto jest kolorowo pokrętne a droga ciągnie się przez historyczne centrum. Podążamy pod górę, w wężu aut, autobusów, trolejbusów, ledwie na dwójce, urzeczeni wyglądem miasta. Droga nie zna asfaltu, nie zna remontu, a auto tańczy na przedwojennej kostce niczym igła na starej płycie gramofonowej. Czas się zatrzymał, jesteśmy w innej rzeczywistości wobec Polski czy nawet Lwowa. Gdybyż można znaleźć wolne miejsce postojowe w tym afrykańskim gąszczu i czas na zwiedzanie, ale nie tym razem. Jeszcze w 1945 mieszkali tu Rumunii. Za sojusz z Hitlerem Stalin zabrał im dzisiejszą Mołdawię jak i ten kawałek ziemi.
W kładącym się słońcu dojeżdżamy do granicy. Niewielki z pozoru korek może oznaczać wiele godzi czekania na odprawę, a Suczawa czeka. Drobni handlarze i zapewne przemytnicy ku naszemu zdziwieniu każą jechać nam pod prąd, bliżej odprawy. Będą stać na granicy po kilkanaście godzin, ale widocznie uznają, że to ich praca. Turystom w tym kraju należny jest widać szacunek. Wszyscy pomagają nam przepychać się Ukraińcy bliżej posterunku. Ale i u czekamy, bo skąd my to znamy... nic się nie dzieje. Mundurowi chodzą jak muchy w smole, coś tam oglądają, niby współczują, tylko nie odprawiają. Irytuję się i dopytuję... dlaczego? Uwaga sympatycznego Ukraińca, że na polsko-ukraińskiej granicy nie jest wcale lepiej jest całkiem na miejscu.
Po 1,5 godzinie dostajemy pieczątki i stoimy w pasie ziemi niczyjej w towarzystwie kilkuset aut. Lewy pas ma wyraźne oznakowanie pasa dla członków UE. Jak czegoś nie zrobimy to spędzimy tu wieczność. Spotykamy rumuńskiego pogranicznika, którego zajmują rozmowy z dziewczynami ze sznura samochodów. "Komandos z Delta Force" bawi się dobrze i z początku nie zwraca na nas uwagi i na fakt, że pas dla UE jest zablokowany. Może chciał się popisać przed rumuńskimi dziewczynami, którym zresztą też przysługiwał specjalny pas odpraw. Pokrzyczał i w 10 minut poprzestawiał ze 20 aut a przez to utorował nam drogę do granicy. Kolejne ...30 minut czekania na uwagę szanownej Pani celniczki i po 3,5 h na granicy byliśmy w Rumunii.