Delfy urzekły mnie i jako jedyne pobudziły do wstania o świcie, aby mieć dość czasu na zdjęcia i kontemplacje miejsca. A niezły ze mnie śpioch. Mieszczą się na spadzistym górskim tarasie, nad którym górują skalne szczyty Parnasu, a w dole tysiące świętych gajów oliwnych ciągną się aż do zatoki Korynckiej. A wśród skał szemrze woda bystro opadająca do akweduktów. Ruiny świątyń położone są w rożnych miejscach tarasu, do których prowadzą kręte ścieżki – a właściwie święta droga. Nie będę się rozpisywała o skarbcach, świątynie Apollona, Marmarii, pępku świata czy o odurzonej niewieście mamroczącej przypowieści. Miała ona powody do mamrotania, gdyż badania geologiczne z końca XX w. udowodniły, że główna świątynia stała na przecięciu dwóch uskoków geologicznych, zaś w okolicznych skałach odkryto martwicę wapienną, czyli trawertyn, wydzielającą w określonych warunkach etylen, który wdychany może powodować halucynacje.
Śliczna jest też współczesna wioska, gdzie uliczki prostopadłe są wyłącznie schodkami miedzy jedną a drugą ulicą równoległą, co stwarza wiele urokliwych zakątków.