NOCLEGI PODCZAS SAFARI
Gdy przybyliśmy na miejsce pierwszego noclegu, większość z nas była zaskoczona. Nie był to żaden rodzaj campu, a po prostu wydeptane miejsce między akacjami w buszu, pokryte w mniejszym bądź większym stopniu odchodami słoni. Żadnej infrastruktury, żadnych ogrodzeń, po prostu rozbijamy namioty w środku buszu. Dwaj pomocnicy kierowców odczepili przyczepy, rozładowali ich zawartość i zaczęli rozbijać namioty w okręgu o średnicy około 20 metrów, którego centrum miało stanowić ognisko. Kilka metrów za namiotami mieszkalnymi postawili dwa prostokątne brezentowe „pomieszczenia”, jedno z przeznaczeniem na prysznic, a drugie jako ubikację. Ubikacja nie wymaga większego opisu, jednak prysznic wart jest kilku słów. Otwarta od góry przestrzeń o rozmiarach mniej więcej metr na metr wyłożona była plastikowymi kratkami, a nad głową, na linie przerzuconej przez konar drzewa, wisiał pojemnik na wodę. Uruchomienie prysznica polegało na przekręceniu zaworka w dolnej części pojemnika. Woda oczywiście miała być uzupełniana przez pomocników mieszanką gorącej wody z ogniska i zimnej z zapasów. Ilość oczywiście bardzo ograniczona, zapewne było to kilka litrów na osobę. Pierwszego wieczora chyba nikt nie skorzystał z tego przybytku, który rano nie był użyteczny z braku ciepłej wody.
Nastroje wśród uczestników były zróżnicowane. Część sprawiała wrażenie bardzo zadowolonych, część przestraszonych. Może warunki sanitarne i spanie na podłodze niewielkich namiotów w niezbyt wysokich temperaturach, może widok antylop spacerujących kilkanaście metrów od namiotów, a może sprawił to sporych rozmiarów słoń, który spokojnie spacerował sobie w odległości około 50 metrów od naszego obozowiska podjadając liście z drzew… Nie wiem. Wiem, że chyba nikt z uczestników nie wiedział wcześniej jak to będzie wyglądało.
Dodatkowo Adam z poważna miną ostrzegał nas przed wychodzeniem poza obręb obozowiska z oczywistego powodu zagrożenia zetknięcia się z dziką zwierzyną, na której terenie obozowaliśmy. Wszystko to sprawiało dość duże zaskoczenie… Co prawda nasze obozowisko sąsiadowało z kilkoma innymi rozłożonymi w okolicy, ale tak naprawdę, to byliśmy całkowicie na łonie natury, zdani na łaskę i niełaskę gospodarzy terenu, czyli dzikiej zwierzyny, w szczególności słoni, których nie brakuje w okolicy, a jeden z przedstawicieli spacerował w zasięgu naszego wzroku.
Po ustawieniu namiotów, każdy z nas otrzymał swoje „łóżko”, które miało postać sporej średnicy brezentowego rulonu. Rulon po rozłożeniu na podłodze namiotów i rozpięciu zamków błyskawicznych zamieniał się w miejsce do spania, składające się z niezbyt grubego materaca z kompletem pościeli. Każde łóżko, zwanej rollbed, miało swoją nazwę, aby uczestnik safari podczas kolejnych nocy spał we własnej pościeli, a nie cudzej. Temperatura wieczorem znacznie spadła i wynosiła kilkanaście stopni, aby nad ranem spaść do około dziesięciu, bądź nawet mniej. W ciągu dnia temperatura w buszu sięgała zapewne około 30 stopni, choć z braku wystarczająco dokładnych metod pomiaru jest to raczej mój szacunek.
Po noclegu w Kasane zakończył się etap safari samochodowego, co większość uczestników powitała ze sporą ulgą. Nie można złego słowa powiedzieć na organizację safari. Samochody były sprawne, kierowcy świetni i profesjonalni, namioty nowe i w miarę przestronne, rollbedy czyste i w miarę ciepłe (choć osoby bardziej wrażliwe na zimno musiały się dodatkowo ubrać). Problemem była niepełna informacja przed wyjazdem dotycząca warunków noclegu i miejsc noclegowych, a także warunków sanitarnych, które były bardzo proste. I znowu chcę podkreślić jeszcze raz. To jest moja osobista i subiektywna opinia. Bardzo możliwe, że inni mieli odmienne zdanie, ale rozumiem, że szczególnie kobiety, nie przyzwyczajone do harcerskich warunków spędzania czasu, mogły mieć problem z kilkudniowym życiem w takich warunkach bez wcześniejszej informacji.