Do Adare dojechaliśmy na tyle późno, że już nie chciało się nam szukać najtańszego noclegu. Skorzystaliśmy z oferty B&B (bed and breakfast); udało się nam też przechować u miłej pani plecaki przez pół następnego dnia, który poświęciliśmy na zwiedzanie wsi. A było co zwiedzać. Sama wieś jest urocza: nieduże chaty, piękne, gotyckie (lub romańskie, nie znam się ;)) kościoły; na horyzoncie widzieliśmy jeszcze więcej malowniczych ruin. Idąc spacerkiem w ich kierunku zorientowaliśmy się, że jest to pole golfowe. Zrujnowane opactwo było dokładnie na środku lokalnego pola do golfa! Bezbrzeżnie zdumieni spytaliśmy, czy możemy zwiedzić ruiny. Okazało się, że nie ma problemu - trzeba tylko trzymać się wyznaczonych ścieżek dla pieszych, żeby nie dostać piłką golfową w głowę :-) Akurat wtedy wyszło słońce... Było to jedno z najsympatyczniejszych miejsc, jakie wtedy zwiedziliśmy. Na deser, po drodze do Adare, weszliśmy jeszcze do działających klasztorów i obejrzeliśmy uroczy, stary, zarośnięty cmentarzyk.
Potem przestało być fajnie. Tranzytem przez Limerick dojechaliśmy do Shannon, ponieważ nasz samolot odlatywał o 3 nad ranem. Gdy o 23:00 wciąż nie było go na tablicach świetlnych, zaczęliśmy się poważnie niepokoić. I słusznie - 3 nad ranem we czwartek była prawie dobę wcześniej :( Spóźniliśmy się na samolot o 24h!