Kilka kroków w głąb lądu i po chłodnej bryzie nie ma już śladu. Jej miejsce zajmuje niespotykany dotąd skwar. Dwójka chłopaków z Inn Win Hotel, gdzie wcześniej zarezerwowałem nocleg, jest na tyle dobrze zorganizowana, że w ciągu dwóch minut moje bagaże lądują na pace białej Toyoty, która w Polsce miałaby żółte tablice rejestracyjne dla samochodów zabytkowych, a moim ręku pojawia się obowiązkowy bilet wstępu do strefy archeologicznej. Ze Starego Bagan, jedziemy do Nyaung U, bazy wypadowej dla turystów, miasteczka tanich hotelików i licznych knajpek. Wybór Inn Win okazuje się bardzo trafny. W hotelu pracuje sympatyczny młody chłopak w T-shirtcie z polskimi napisami, pamiątką po odwiedzinach polskich turystów. Okazuje się doskonałą informacją i pomaga mi zorganizować i zaplanować pobyt w Bagan. Zmierzch w Birmie nadchodzi szybko. Pozostaje więc czas na wieczorny spacer uliczkami Nyaung U i Starego Baganu. Kiedy jadąc do hotelu pokonywałem tą samą trasę samochodem, odległości wydawały się większe. W rzeczywistości nie jest tak źle i wszędzie blisko, a wieczorny spacer jest prawdziwą przyjemnością. Ulice, tym razem na kolorowo, rozświetlają iluminacje z licznych knajpek. To pierwsze miejsce w Birmie, w którym widać turystyczny kierunek świadczonych usług. I choć turystę spotkać tu można co kilka chwil, to mało kto odpuszcza Mingalaba i próbę zagadania, choćby najprostszym „fastamjama?”. Po raz pierwszy od przylotu do Azji jem coś „domowego”; wybieram pizze oraz nadziewane pomidory i mam prawdziwą ucztę. Po powrocie do hotelu podejmuję decyzję (zgodną z podpowiedziami chłopaka z hotelu): jutro wypożyczam rower i objeżdżam okolice, a pojutrze biorę bryczkę i zwiedzam tereny oddalone od hotelu nieco bardziej. Czym jest Bagan? Dla nas Europejczyków bajkowym miastem, które założone 1200 lat temu było przez następnych kilka stuleci siedzibą królów. W tym czasie wybudowano tam tysiące stup i świątyń, z których dwa tysiące pozostało do dziś choć wiele zniszczonych, bądź naruszonych po trzęsieniu ziemi w 1975 roku. Kiedy rano wychodzę przed hotel rower już czeka. Zanim wyruszę, moja mapa lokalnej okolicy pokrywa się kreślonymi czerwony flamastrem sugestiami co warto zobaczyć, a co wręcz trzeba. Przejeżdżam na birmańskim góralu kolejno przez Nyaung U, a następnie Stary Bagan kierując się do pierwszej z zaznaczonych na mapie stup. Oznaczona numerem 2100, położona pomiędzy brzegiem Irrawady a główną drogą łączącą Bagan z Nyaung U, stoi nieco na uboczu. I choć góruje nad otaczającymi ją budynkami to już z tej perspektywy widać, że daleko jej do ogromu najpopularniejszych pięciu, czy siedmiu pagód. W cieniu jej wnętrza wita mnie na oko dwudziestoletni Birmańczyk, który wyjaśnia, że jest opiekunem tej pagody i codziennie przyjeżdża tu z odległej o kilkanaście minut jazdy na rowerze chaty, by witać turystów, opowiadać im jej historię, dbać o czystość i porządek. Dobry angielski i komunikatywność strażnika pagody (które jak twierdzi posiadł dzięki ciotce nauczycielce) sprawiają, że odchodzimy od wątku dotyczącego budowli, w której się znajdujemy i poruszamy inne tematy. W końcu dowiaduję się jaka jest różnica pomiędzy określeniami pagoda, stupa i paya, które często stosuję wymiennie i nie zauważam znaczących różnic pomiędzy nimi. Z pagody, na którą można wyjść po wąskich kamiennych schodach (taka szerokość schodów jest regułą w bagańskich świątyniach) rozciąga się wspaniały widok na kompleks budowli w głębi lądu. Szkoda, że położenie słońca nie pozwala na uwiecznienie tego widoku na zdjęciach.Kiedy zbieram się do odejścia, kustoszujący budynkowi chłopak prosi mnie o jeszcze małą chwilę uwagi pokazując malowane na płótnie obrazy. Opowiada o swoim unikalnym stylu malowania, wyjątkowości tych malowideł no i zapewnia oczywiście, że są one autentyczne. Wtedy nie wiem jeszcze, że ta historia będzie się powtarzała w każdej odwiedzanej pagodzie lub atrakcyjnym turystycznie miejscu. Nie oznacza to wcale, że obrazy nie są autentyczne lub, że pomiędzy ich twórcami nie ma różnicy w technikach malowania. Są to jednak zazwyczaj drobne szczegóły, a wzory bardzo do siebie podobne, na pierwszy rzut oka wręcz identyczne. Ta twórczość daleka jest jednak od mojej stylistyki. Nie wiem gdzie miałbym powiesić sobie np. wytatuowaną stopę Buddy. Dziękuję uprzejmie i chcąc się zrewanżować za jego gościnę, a także wesprzeć jakoś i rodzinę i być może fundusz utrzymania pagody wyciągam z kieszeni zwitek kyatów. Nie ma mowy jednak o jakimkolwiek datku, czy napiwku. Chłopak twierdzi, że moje odwiedziny są dla niego zaszczytem i przyjemnością, a to jest wystarczająca zapłata. Żegnamy się, a ja z przyklejonymi do siodełka od potu szortami jadę w kierunku największych, najokazalszych, najbardziej rozpoznawalnych pagód, takich jak Hti-lo-min-lo, Ananda Temple, That-byin-nyu Temple i w kierunku Starego Bagan.Im większa świątynia, tym liczniej odwiedzana przez turystów. Im więcej turystów, tym więcej kramów z różnościami. Bagan to najlepsze miejsce na zaopatrzenie się w pamiątki. Dominują malowane na płótnie obrazy w przeróżnych zestawieniach kolorystycznych i rozmiarach oraz wyroby z drewna i laki. Jest to też jedyne miejsce w Birmie, gdzie można się potargować. To odejście od buddyjskiej kultury i ukłon w stronę turystów. Bo przecież na co dzień, w Birmie każdy mówi cenę rozsądną, niewygórowaną, normalną – można by rzec. Dlaczego miałby zawyżać cenę, by ją później obniżać? A nuż doprowadziłoby to do oszukania kontrahenta i niegodziwego zysku. Odstępstwem jest więc Bagan, choć należy się liczyć z tym, że już druga lub najwyżej trzecia cena podana przez sprzedającego jest tą ostateczną, że nikt za nami nie pobiegnie, gdy odejdziemy bez zakupów, by zaproponować nam jeszcze jeden, ale już ostatni upust.Wokół świątyń panuje więc ruch i upał, za to w środku cisza i chłód. Zewnętrzny ogrom budowli nie przekłada się na wielkość ich wnętrz. Pagody są „pełne”, a ich środek stanowi najczęściej dość wąski korytarz pozwalający obejść je dookoła. Liczne nisze często służą szukającym odpoczynku, ciszy, wytchnienia, tym którzy chcą spożyć posiłek lub uciec przed piekącym słońcem.W południe docieram do przystani w Starym Bagan, gdzie wczoraj wysiadłem na brzeg. Brak apetytu sprawia, że w przydrożnej knajpce raczę się chłodnym piwem, a po kilku chwilach zatrzymuję przy skromnej zagrodzie, na ogrodzeniu której przybita jest deska z napisem Coconut Juice. Nie jest to ani knajpa, ani bar. To po prostu zwykły dom i zagroda mieszkańców Bagan. Całą rodziną siedzą przy zbitym z desek stole: babcia, rodzice i dzieci. Kiedy mnie widzą, sadzają między sobą. Trudno nam się dogadać, ale moje coconut juice rozumieją i wiedzą o co mi chodzi. Niestety – w tym sezonie w ich ogródku kokosów już nie ma. Może więc wodę? Albo coś innego? Tak, proszę o wodę. (W tym momencie widzę, jak ojciec wkłada małemu chłopcu do ręki banknot, a ten pędzi kilkadziesiąt metrów dalej by tą wodę kupić). Smutni, że nie mają tego po co do nich wstąpiłem, wykładają na stół wszystko co mają, naprawdę wszystko, choć w niewielkich ilościach. Pojawiają się suszone ryby, tarty imbir, papryczki chili i różne inne pasty i zakąski. Po chwili wraca także uśmiechnięty od ucha do ucha pan domu niosąc w ręce kokos. Okazuje się, że w przydomowym ogrodzie ostał się jeszcze jeden! Chwalę ich gościnność, urodę dzieci, pokazuję jak smaczny jest kokos. Kiedy tak siedzę, czuję się jak niespodziewany gość zaproszony do wigilijnego stołu. Przez przypadek trafiłem do ludzi, którzy w sercu mają wyryte polskie przysłowia czym chata bogata... i gość w dom, Budda w dom. Kiedy się żegnamy z trudem wyciągam od nich wysokość wynagrodzenia za poczęstunek: 100K za kokosa, 300K za wodę. Tak tanio nie jest nigdzie na świecie. Zostawiam 1000K, zapamiętuję na zawsze.Na godzinę przed zachodem słońca docieram w miejsce, o którym mówią wszyscy. Shwe-san-daw Paya – pagoda zachodzącego słońca. Tu o zachodzie gromadzą się niemal wszyscy by zobaczyć pogrążający się w mroku świat niemal żywcem wyjęty z opowieści Talkiena. I choć nie można dostrzec hobbitów, elfów, orków, bo pozostali jedynie ludzie, to jednak pejzaż okolicy, gęsto usiany kamiennymi pagodami o strzelistych zwieńczeniach nie wydaje się pochodzić z naszego świata.Jest niemal pusto. Do czasu (niestety). Z każdą chwilą ciągnąc za sobą potężne tumany kurzu docierają pod pagodę autokary; pierwszy, drugi, piąty, dwudziesty.... Setki ludzi pną się w górę po stromych stopniach tej budowli, przypominającej nieco schodkową piramidę, która ma pięć tarasów. Najwyższy zostaje obsadzony tak tłumnie, że przenoszę się dwa piętra niżej, by łudzić się tam odrobiną samotności.Słońce zachodzi szybko. Za szybko, by nacieszyć się pięknym widokiem. W mroku ginie świat przywołany z odległej przeszłości. A ja w tym mroku wsiadam na rower i pędzę czym prędzej w kierunku hotelu, by nie pogubić drogi pośród piaszczystych, gęsto przecinających się ścieżek.Wieczorem, zmęczony, ale bardzo szczęśliwy siadam i zamawiam Myanmar Pizza, polecaną przez tych, którzy byli tu przede mną. Nie sądzę, by stała się kiedykolwiek narodową specjalnością.Kolejny, drugi dzień w Bagan zaczynam od organizacji biletów na przeloty wewnętrzne. Nie wszędzie w Birmie turysta może dotrzeć lądem, a mnie jak do tej pory harmonogram czasowy sprawdza się i nie każe rezygnować z czasochłonnej wyprawy do Mrauk U. Weryfikuję informacje jakie nabyłem przed wyjazdem z Polski i okazuje się, że jest lepiej niż myślałem. Połączenia lotnicze z Sittwe są naprawdę znośne, a dodatkowo do Mrauk U odpływa stamtąd codziennie łódka rządowa! Nie jest to informacja pewna, ale dająca spore nadzieje na zaoszczędzenie sporej ilości pieniędzy. Kiedy siedzę w agencji sympatycznego pana Lin Thina, nie wszystkie połączenia udaje się potwierdzić i wypisać stosowne bilety, ale pan Lin mówi, że wszystko załatwi w ciągu dnia, a ja mam się u niego pojawić wieczorem. Wtedy wszystko będzie załatwione na bank. Pozostaje uwierzyć, przecież jeszcze nie zawiodłem się na prawdomówności Birmańczyków.Sobota – dzień bryczki, a tu bryczki nie ma. Jak się okazuje koń woźnicy, z którym się umawiałem zwichnął łapę, ale do 10 minut będzie inna bryczka. W Birmie obcokrajowiec nie zostanie nigdy pozostawiony sam sobie, nie poczuje zagrożenia, nie będzie czuł się źle! Mija 10 minut i jest bryczka. Wsiadam czym prędzej i jadę trasę, którą wcześniej obmyślił chłopak z hotelu. Po raz kolejny jego podpowiedzi okazują się trafne. Docieramy bowiem do kilku bardzo ciekawych świątyń, tylko że.... piętnasta lub dwudziesta pagoda z kolei, o podobnym charakterze robi coraz mniejsze wrażenie, a powoduje coraz większe znużenie.Monotonie przerywa wizyta w wykutym w skale klasztorze Iza Gawna. Dosyć swojsko brzmiąca nazwa może pochodzić na przykład od imienia jakiejś Izabelki Gawnównej, którą w dawnych wiekach przygarnął jeden z władców Baganu, ale tej pewności niestety nie mam. Te zabudowania klasztorne, które wystają ponad powierzchnię i tak znajdują się w, jak sądzić można po regularnym kształcie, wykopanym ludzką ręką rowie. Do sali modlitw i posiłków prowadzą więc wyjątkowo w dół wszechobecne w tym kraju schody. Wokół niej liczne wejścia do wykutych grot połączonych ze sobą wąskimi korytarzykami. Trafiam do klasztoru w porze południowego, a więc ostatniego tego dnia posiłku, który spożywają wszyscy mnisi, a jest ich tutaj siedmioro. Nie oznacza to, że wszyscy jedzą razem. Najpierw najstarszy mnich, jakby buddyjski przeor, następnie pozostali starsi mnisi, na koniec najmłodsi. W grotach nie ma niczego prócz twardych łóżek i wałka pod głowę. To pustelniczy styl życia przeniesiony z europejskich wieków średnich na współczesną codzienność Birmy.Na mojej drodze znowu kilka świątyń, ale godziny południowe stają się prawdziwą udręką dla konia, który – jak mi mówi pan woźnica – musi odpocząć co najmniej 90 minut. Przerwa dla konia jest okazją do posiłku i dla mnie. Zatrzymujemy się w wiosce Min-Nan-Thu położonej pomiędzy świątyniami Baganu, na piaszczystej, niemal pustynnej o tej porze roku ziemi. Trudno uwierzyć, że ta mała wioska to ponad sto domów, w których mieszka siedemset osób.Podobnie jak koń, nie jestem zbyt głodny, ale spragniony niemiłosiernie. I to pragnienie pomaga mi ugasić Niu Niu, pracująca w knajpce dziewczynka, choć, jak się okaże ma osiemnaście lat, na które absolutnie nie wygląda. Niu Niu mieszka tu z ojcem i siostrą, bo jej mama zmarła, gdy ona miała 5 lat. Zarabia na życie pracując w knajpce, którą prowadzi jej rodzina. Pyta, czy chcę zobaczyć jak żyją i jak wygląda jej wioska, co oczywiście wywołuje moją ogromną radość. Mija ona jednak szybko, gdy okazuje się, że tam gdzie dotrzemy, będzie to wioska pokazowa. Mimo, że zapewne będę dziś kolejnym turystą, u którego będzie starała się wyrobić poczucie przywiązania i wdzięczności, w nadziei, że kupię coś w sklepiku tekstylnym, to jednak mogę zobaczyć jak wygląda maszyna do rozdrabniania karmy dla wołu, narzędzie do wyciskania oleju z orzeszków, jak piecze się cebulowe lub kukurydziane placki, jak wygląda zakład tkacki. Ostatni punkt zwiedzania wioski to duży dom, który choć wygląda na co najmniej dwudziestoletni, jest podobno nowy i stanowi dumę wioski. Niu zawiedziona, że nie robię żadnych zakupów, ani że nie mam dla niej żadnego prezentu szybko przerzuca swoje zainteresowanie na wysokiego Kanadyjczyka, który właśnie pojawił się w wiosce.Zachowanie Niu Niu jest dosyć powszechnym zabiegiem marketingowym stosowanym w Bagan. Kiedy przekracza się próg, najczęściej świątyni, obok pojawia się bratnia i bardzo sympatyczna dusza, która idzie krok w krok za tobą oferując wszelaką pomoc, odpowiada na wszystkie pytania, a także opowiada, opowiada i opowiada. Na końcu okazuje się, że ona sama lub ktoś z jej rodziny ma w pobliżu kramik, a dla nas ceny są specjalne. Te wcześniejsze kontakty są na tyle miłe i sympatyczne, że najczęściej żal odmówić.Opuszczam wioskę i powoli kieruję się ku największej w tym przeogromnym kompleksie Dhamma-Yan-Gyi Pahto. Tu sytuacja z wioski się powtarza. Moją przewodniczą okazuje się być dziewczyna od stoiska z wyrobami z laki. Mimo, że od niej również niczego nie kupiłem dowiedziałem się, czemu ma służyć wizerunek dwóch Buddów obok siebie, znajdujący się na jednym ze świątynnych ołtarzy. Wytłumaczenie jest banalnie proste. Jeden z panujących tu kiedyś królów zabił swoją żonę i brata, aby odkupić swoją winę ufundował posąg podwójnego Buddy. Dziewczynę pozostawiam zawiedzioną z wyrobami z laki w dłoniach.Wokół świątyń pełno jest kolekcjonerów banknotów. To dość rozpowszechniony sposób zarobkowania. Najczęściej młodzi chłopcy noszą ze sobą klasery pełne banknotów i łatwo odnajdują ten właściwy, bliski naszemu sercu i portfelowi na podstawie naszej odpowiedzi na pytanie łeaju from? Tak, tak, polskie złotówki. A masz dla mnie jakieś pieniądze ze swojego kraju? – pytają zaraz. Ja niestety nie miałem, więc oferowano mi te z klasera po średnioatrakcyjnym kursie wymiany. Można więc albo wzbogacić kolekcję banknotów w formie darowizny, albo uszczuplić wykupując – nie warty przecież nic w Birmie – banknot swojego kraju płacąc dolarami.Zanim wyruszę ku kolejnej pagodzie zachodzącego słońca, postanawiam spróbować soku z trzciny cukrowej, bardzo popularnego napoju na birmańskich ulicach. Jego smak nie zapada mi jednak w pamięć tak bardzo, jak sposób w jaki sprzedawca serwuje lód obniżający jego temperaturę. Otóż ze styropianowego pojemnika znajdującego się pod jego stopami wyciąga on swoją dłonią dość spory kawał i kruszy rzucając go na blat maszyny wyciskającej sok. Pokruszone kawałki zgarnia tą samą dłonią z blatu wprost do szklanki. Smacznego.Półtora godziny przed zachodem słońca docieram do Su-la-ma-ni Pahto. Jest cicho i spokojnie. Tylko ja i mrówki na tarasie tej pagody. Stan błogiej ciszy trwa nieco ponad kwadrans, po którym zaczynają dziać się dziwne, na pierwszy rzut oka, rzeczy. Przyjeżdżają sklepikarki i rozstawiają swoje kramy (dla kogo? – zastanawiam się). Na tarasie okalającym świątynie pojawia się kilku młodych chłopców, z których każdy ma prywatnego boom-boxa w postaci małego tranzystorowego radyjka z volume ustawionym na max. Mija kolejnych kilka minut, a pod pagodę podjeżdzają lokalne autobusy, bryczki i rowery. Wysiadają z nich całe rodziny, z przewagą młodych kobiet, birmańskich piękności w najlepszych swych strojach i niecodziennym makijażu. Sytuacja znajduje swoje wytłumaczenie: wczoraj oglądałem zachód słońca z miejsca popularnego wśród turystów, a dziś będę miał przyjemność dzielić ten widok z miejscowymi. Tam, gdzie tłumy ludzi tam też aparaty fotograficzne. Wszyscy robią sobie zdjęcia. Zdjęcie z Bagan o zachodzie słońca z białym człowiekiem jest szczytem pożądania. Umykają mi więc momenty, kiedy sam mógłbym fotografować, będąc fotografowanym. Po chwili wciskam więc wizjer mojego aparatu w oczodół i nie patrzę już nikomu prosto w oczy. Rola małpki pokazywanej palcami nie jest jednak tak do końca zła. Miło jest się odwdzięczyć za birmańską życzliwość, którą żyję już dwa tygodnie, uśmiechać się i machać. Przecież sam na to liczyłem przyjeżdżając do Birmy.Obserwowanie ludzi staje się ciekawsze niż obserwowanie zachodu słońca. Kiedy więc wszyscy stają plecami do pagody, ja obracam się plecami do słońca i przyglądam się Birmańczykom. Zachodów będzie jeszcze wiele, wieczorów z gapiącymi się na słońce azjatami niekoniecznie.Droga powrotna bryczką zajmuje niemal godzinę. A konto wieczornego wynagrodzenia woźnica kupuje jeszcze siano i otręby dla konia. Dostanie, gdy wróci do domu i odpocznie. A towarzyszący mi dzisiaj woźnica przeszedł na chwilę na birmański-angielski po piwie jakie wypił do obiadu. Chwilowe rozwiązanie języka pozwoliło, bym dowiedział się, że koń stanowi niemal cały jego majątek. Dostał go w podzięce za pracę od właściciela hotelu, w którym pracował, gdy odchodził z pracy sprzatacza. Bryczka nie jest już jego i musi płacić za jej użyczenie właścicielowi 100K za dzień. Trzy tysiące odpala hotelowi, który znajduje mu klienta. Nie zostaje mu wiele. Ma 36 lat i czwórkę dzieci; najstarsza córka jest kelnerką w hotelu. Żona zmarła na raka dwa lata temu. On sam zarabia jedynie na kursach z turystami. Mój jest pierwszym od tygodnia. Kiedy idzie do pracy, dziećmi zajmują się jego rodzice.Po co to wszystko pisać? By będąc w Birmie wiedzieć, jak różne może być pojęcie szczęścia i posiadania, by spróbować cieszyć się błahostkami.Dzień rozpocząłem i kończę w Travel Agency, gdzie czekają na mnie bilety lotnicze. Kiedy przez zapomnienie zaczynam się targować pan Lin smutnieje i spuszcza mi trzy dolary. Kiedy dowiaduję się jaka jest jego marża i zarobek, robi mi się głupio, że tak go oskubałem.Zmęczenie daje o sobie znać bardzo szybko. Padam, by o poranku rozpocząć kolejny, trzeci już dzień w okolicach Bagan. Dzień bez żadnego planu.Plan dnia nakreśla mi znowu obsługa hotelowa, wskazując na mapie miejsce, w którym znajdują się warte zobaczenia jaskinie. Pytam bezskutecznie mijane osoby, gdzie skręcić, aby je odnaleźć. Pokazuję nieprecyzyjną mapę. Albo nie wiedzą w ogóle, albo pokazują zupełnie przeciwne kierunki. Jaskiń nie znajduję, ale życie uliczne, które toczy się wokół mnie wydaje się dużo bardziej ciekawe. Staram się uchwycić je w obiektywie najlepiej jak potrafię, równocześnie nie ingerując w nie.Spacerując trafiam przez przypadek do dużego klasztoru otoczonego zielonym ogrodem z licznymi ścieżkami, w którym parkują całkiem dobre samochody. Przed jednym z domów wchodzących w skład klasztornych zabudowań siedzi na krześle starszy mnich, wokół którego gromadzi się kilka osób w pozach uniżenia i szacunku. Jeden z mężczyzn goli mu głowę, a drugi trzyma przed nim lustro. Mnich ubrany w jaskrawopomarańczową szatę odróżnia się od tych, których spotykałem do tej pory. O tym, że coś jest bardzo nie tak i że trafiłem w niezwyczajne miejsce domyślam się w chwili, gdy widzę, że wszyscy zbliżający się do mnicha padają na kolana i kłaniają czołobitnie. Widząc mnie z oddali ów mnich przyzywa mnie do siebie gestem dłoni i po wytarciu ogolonej głowy w ręcznik, zaprasza do środka. Tak poznaję buddyjskiego papieża. Papieskie apartamenty to na birmańskie warunki niezły wypas. Stumetrowy salon wyposażony w Hi-Fi, duży TV, klimatyzacją, automat do wody, sofę. Mnich-papież pyta o coś, ale rozmowa się nie klei, bo bariera językowa nie do pokonania. Uśmiecha się więc, klepie po ramieniu i znika w swojej alkowie. Wychodzą wydaje niezrozumiałe polecenia kilku mnichom. Ci po jego odejściu dopadają mnie i po angielsku pytają co chcę i czego sobie życzę. No a czego ja mam sobie życzyć? Grzecznie odpowiadam, że niczego, że wpadłem na chwilkę, że bardzo mi się tu podoba, że jest fajnie i w ogóle, i cieszę się, że mogłem szefa poznać i kłaniam mu się nisko. Konsternacja jaką sprawiłem swoim najściem musi być naprawdę ogromna. Widzę, jak mnichom drżą kolana. Czuję się niezręcznie, kłaniam bardzo nisko raz jeszcze i wycofuję. W taki właśnie sposób dobiega końca moja niezaplanowana audiencja.Ciągle w szoku idę w przeciwnym kierunku wioski, w stronę portu. W porcie znowu staje się małpką z kraju bladych twarzy. Zaledwie kilkaset metrów od centrum i w przeciwnym kierunku niż świątynie Bagan, a od razu można wyczuć, że wycieczki zorganizowane tu nie docierają, a plecakowiczów jak na lekarstwo. W drodze powrotnej do hotelu trafiam na targ, położony tuż przy moim hotelu. Miejsce, w które już dawno powinienem trafić, ale... najciemniej pod latarnią.Czego tu nie ma. Jest niemal wszystko o czym pisał Orwell olbrzymie pompele zawieszone na sznurach niczym zielone księżyce, czerwone banany, kosze heliotropowych krewetek wielkości homarów, kruche suszone ryby powiązane w pęczki, szkarłatne chili, kaczki rozcięte na pół i uwędzone jak szynki, zielone orzechy kokosowe, larwy rohatyńców, kawałki trzciny cukrowej, dahy, lakierowane sandały, kraciaste jedwabne longyi, afrodyzjaki w postaci dużych, podobnych do mydła pigułek, pokryte szkliwem gliniane dzbany wysokości czterech stóp, chińskie cukierki z czosnku i cukru, zielone i białe cygara, fioletowe bakłażany, naszyjniki z nasion hurmy, kurczęta piszczące w wiklinowych klatkach, mosiężne posążki Buddy, sercowate liście betelu, buteleczki soli na wątrobę, treski ze sztucznych włosów, czerwone gliniane garnki, stalowe podkowy dla wołów, marionetki z papier-mâché, obdarzone magicznymi właściwościami paski ze skóry aligatora. Wspaniałe miejsce, choć przy rybach i mięsie, lepiej mieć pusty żołądek, lub po prostu zatkać nos.Mając jeszcze kilka chwil do odjazdu autobusu odwiedzam pana Lin w jego agencji prosząc, by polecił ciekawe miejsce na nocleg w Ngapali Beach. To co mi pokazuje napawa mnie lekkim przerażeniem. Ceny w dolarach nierzadko trzycyfrowe za noc w jedynce. Ale Pan Lin sugeruje Lin Thar Oo Lodge, choć cena i tak kilkakrotnie wyższa od tej, której się spodziewałem. Skoro już wykorzystuję go do granic możliwości, to jeszcze proszę o telefon do White House w Rangun, o który słyszałem dobre opnie. W Mrauk U, gdzie za chwilę się udam, może nie być kontaktu ze światem. Warto więc przygotować sobie grunt i miękkie lądowanie, gdy powróci się do „normalnego” birmańskiego świata. Żegnam się z panem Lin obiecując polecać jego usługi moim rodakom. Będę to robił z największą przyjemnością.Zanim punktualnie pojawi się mój nocny autobus do Rangun, raczę się rarytasem wśród piw Spirulina Beer – to napój, który fermentował przy pomocy Spirulina Platensis, algi bogatej energetycznie.Tak naenergetyzowany wsiadam do autobusu, a plecak ląduje w luku bagażowym (rzadkość). Jest sporo miejsca na nogi. Jest luz. Jednak do czasu. Klima nie działa (czasami to dobrze, a czasami źle), a fotel, na który siedzę jest nieprzykręcony. O ile więc przyspieszenie miło odgina go do tyłu, o tyle hamowanie powoduje, że razem z fotelem na plecach wklejam się ryjem w poprzedzające mnie oparcie. Tubylcy dosiadają się po drodze, a pomiędzy przystankami kierowca pędzi jak szalony. Wracamy do Rangun nową autostradą o wiele szybciej niż opisują to przewodniki. Docieramy przed czasem, a że wszystko w Myanmar musi być w iście wojskowym porządku, czekamy trzy godziny na rogatkach Rangun na wjazd do miasta. Te godziny postoju wydają się być najczarniejsze w Birmie. W autobusie nie ma czym oddychać, a wysiąść też nie wolno. Tak spocony od przyjazdu tutaj jeszcze nie byłem. Kiedy w końcu o 4.00 nad ranem wysiadam na dworcu autobusowym w Rangun, z którego zresztą odjeżdżałem dwa tygodnie temu, zakładam, że rozpoczyna się moja wyprawa do Mrauk U.
2011-03-04