Podróż Minorka. Chwila oddechu na Balearach - Bombowy początek



Urlop rozpoczęliśmy bombowo - dosłownie i trochę ironicznie. Podjechanie pod terminal lotniska Okęcie okazało się niemożliwe. Pobieżna ocena sytuacji (samochody policji, tłum i ogólne zamieszanie) wystarczyła by uznać, że coś tutaj nie gra, a dokładniej nic nie lata. Gdy doczłapaliśmy się z walizkami pod terminal okazało się, że chodzi o alarm bombowy. Znaleźliśmy ostatni skrawek cienia, w którym mogliśmy zastanowić się nad naszym dalszym losem. Po godzinie dotarł do nas sygnał, że możemy wlewać się z tłumem do środka. "Check-in" odbył się w tempie zaskakująco ekspresowym. Później nastąpiło jeszcze krótkie koczowanie dla odmiany przed wejściem do gate'a i w końcu wyruszyliśmy w drogę.
Po około 3 godzinach lotu, który minął szybko i nie zdążył nas za bardzo zmęczyć, wylądowaliśmy na Minorce. Lotnisko na przedmieściach Maó (stolicy wyspy) wcale nie było takie kameralne jak się spodziewaliśmy, choć oczywiście do olbrzymich na pewno zaliczyć go nie można. Co ciekawe, tuż po przylocie (zbliżała się godzina 21:00) było już kompletnie opustoszałe.

Gdy wyruszyliśmy do hotelu ściemniało się już, więc niewiele mogliśmy dostrzec z okien autobusu. Główne wnioski to: duża ilość pól i zieleni, mała ilość zabudowań i ludzi. Minorkę o długości zaledwie 45 km i szerokości 18 km przecina tylko jedna autostrada C721, która łączy dwa miasta: dawną stolicę Ciutadellę i położoną na przeciwległym krańcu wyspy aktualną - Maó. Obie miejscowości nie są metropoliami, ale mieszka tam ponad połowa z 75 tys. populacji. Pozostałe, nieliczne miejscowości są bardzo niewielkie. Jak zdążyliśmy się przekonać autostrada biegnie przez mało zurbanizowane tereny. Podczas przejazdu minęliśmy zaledwie trzy małe miasteczka - Alaior, Es Mercadal i Ferreries.

Po około godzinie dość monotonnej drogi docieramy do hotelu zlokalizowanego w miejscowości Cala en Blance położonej na zachodnim krańcu wyspy i oddalonej 4 kilometry od Ciutadelli. Zostawiamy nasze bagaże i udajemy się na kolację w nadziei, że pozostały jeszcze jakieś ochłapy. Hotasa Sea Club to aparthotel nastawiony głównie na rodzinne wakacje o czym świadczy kompleksowe wyposażenie każdego apartamentu w aneks kuchenny z lodówką, pokaźny zestaw naczyń, mikrofalówkę itp. Najbardziej przypadło nam do gustu urządzenie oznaczone na włączniku wielkim napisem "Faro" (zapewne nazwa producenta), czyli duży wentylator znajdujący się nad łóżkiem w sypialni. Urządzenie po rozkręceniu dawało podmuch tak silny, że w zestawie z klimatyzacją można się było przewietrzyć i wychłodzić za wszystkie czasy. Kojący szum wiatraka wynagradzał nam brak szumu fal, gdyż wprawdzie widok "Sea View" był, ale morze było poniżej kilkunastometrowego klifu, na którym się znajdowaliśmy, że ciężko było je usłyszeć bez ponadprzeciętnie dobrego słuchu. Dla nas główną zaletą hotelu było jego położenie - bliskość Cutadelli, ścieżek dla pieszych i miejsc widokowych. Oczywiście nie obyło się bez narzekania na brak radia w sypialni, bowiem mój małżonek uwielbia, gdy coś brzęczy w głośnikach 24h na dobę.

  • Lot nad Minorką