Poranek wita nas chłodnym i surowym powietrzem co sprzyja powrotowi do świadomości, ale nie ukrywam, że miałem poważne problemy ze wstaniem z łóżka. Lekkie śniadanko i z żalem żegnając się ze starym młynem, ruszamy odkrywać jaskinię Cango leżącą kilkanaście kilometrów dalej. Jaskinia zaskakuje mnie pozytywnie. Nie jest to miejsce na miarę Postojnej Jamy, ale pierwsza komora jest ogromna. Zresztą odbywały się w niej jeszcze niedawno koncerty muzyki poważnej. Zrezygnowano z nich, ponieważ uczestnicy pozostawieni samym sobie, dokonywali szkód w stalaktytach i stalagmitach. Cóż, nawet tutaj zdarza się wandalizm. Jaskinię zwiedzamy chodząc po przygotowanych pomostach, ale miejscami mimo to jest bardzo ślisko. Co zaskakujące, w jaskini jest bardzo ciepło, ponad 19 stopni, i bardzo duża wilgotność. Większość z nas ma problemy z zaparowującymi obiektywami, co znacznie utrudnia robienie zdjęć. Zaskakuje również fakt, że zdjęcia można robić bez ograniczeń, a także używać statywów i lamp błyskowych. To jest bardzo rzadko spotykane w takich miejscach. Spacer trwa około 45 minut i nie jest ani trudny ani niebezpieczny. Ale zdecydowanie warto go odbyć.
Posilamy się herbatką i kawą i zaliczamy obowiązkową rundkę po sklepiku. Bardzo ładne wyroby rzemiosła, ale ceny dość wysokie. Cóż, sztuka zawsze jest w cenie…
Wsiadamy do autokaru i czeka nas dzisiaj koszmarnie długa podróż do Kapsztadu, gdzie dotrzemy w nocy i to tylko z jednym zwiedzaniem po drodze.
Zgodnie z programem zatrzymaliśmy się w Mosel Bay i zwiedziliśmy muzeum Bartolomeo Diaza, portugalskiego odkrywcy i żeglarza. Nic specjalnego, ale replika karaweli z tamtych czasów stojąca w budynku muzeum jest nawet interesująca. Karawela powstała za pieniądze portugalskich mieszkańców RPA i po zbudowaniu w Portugalii przypłynęła do RPA drogą Diaza. Wnętrze pod pokładem jest już nieco bardziej cywilizowane niż w oryginale, ale pokład został podobno odtworzony dość wiernie. Na zewnątrz piękny widok na zatokę Mosel Bay i ruszamy dalej w kierunku Kapsztadu.
Kapsztad wita nas zatłoczoną pięcio lub sześciopasmową autostradą i granatem nieba jaki pojawia się tuż po zachodzie słońca. Wjeżdżamy do miasta i kierujemy się na Waterfront, czyli na nabrzeże, gdzie w centrum handlowym mamy zjeść kolację. Jesteśmy mocno zmęczeni po całodziennej i co by nie mówić, mało ciekawej podróży w autokarze. Kolację, zresztą najgorszą pod kątem poziomu jaka była dotychczas jemy w knajpce w dużym centrum handlowym położonym tuż przy porcie. W niewielkiej odległości widać wielkie wieże platform wiertniczych które stoją w porcie i czekają na remont. Widok jest bardzo ciekawy. Podczas kolacji zastanawiamy się, co nas spotka jutro, a przede wszystkim zajmuje nas pogoda. Przed wyjazdem do RPA czytałem wiele relacji, z których wynikało, że bardzo trudno zobaczyć Cape Town ze szczytu Góry Stołowej. Często znajduje się w chmurach, albo nie działa kolejka linowa, którą zamykają gdy prędkość wiatru przekracza 35 km/h. A pogoda, ładna w tej chwili, potrafi zmienić się w ciągu godziny. Arek zapewnia nas, że będzie dobrze, ale ponieważ zawsze wypowiada się z optymizmem i entuzjazmem, nie bierzemy tego nadmiernie do serca.
Do hotelu położonego po przeciwnej stronie zatoki docieramy po 20 minutach. Hotel jest na bardzo dobrym poziomie, duże pokoje, czysto, lodówka, czajnik, wielka łazienka…. W końcu cztery gwiazdki do czegoś zobowiązują. Tuż przed hotelem Arek strzela do nas informacją, że musimy wyjechać z hotelu o 7:10, co oznacza, ze wstać trzeba znacznie wcześniej. Trudno, program jutrzejszego dnia jest napięty do granic możliwości. Zmęczeni zasypiamy czekając na poranek.