Zbliżał się wieczór , a to znaczyło nieuchronny powrót na kwaterę. Nasz samochód na nieszczęście zaczął się jednak dusić, aż wreszcie stanął na dobre kilkanaście kilometrów przed Warną w okolicach Priselci. Na nic zdały się moje próby jego ponownego uruchomienia, więc zdecydowałem się szukać pomocy. Zatrzymany przez mnie przejeżdżający kierowca, doprowadził mnie do najbliższej stacji benzynowej, ale nie znali tam telefonu do żadnego warsztatu czy nawet autopomocy. Widząc, że mamy jakiś problem podszedł do nas sprzedawca moreli ze straganu po drugiej stronie drogi, niejaki Wasyl. Zaoferował pomoc jego znajomego Saszy, który miał mieć w pobliżu lawetę, ale musiał dojechać tu z Warny. Czekaliśmy więc na niego jakieś pół godziny.
Gdy Sasza przyjechał, ustaliliśmy, że pojedziemy na parking strzeżony do Warny, bo o tak późnej porze wszystkie warsztaty samochodowe są już pozamykane, a ich właściciele, jak mnie zapewniali świeżo poznani Bułgarzy, zapewne już dawno siedzą na kanapie popijając rakiję i nie myślą o tym, by ktoś im mógł w tym przeszkodzić. Dopiero nazajutrz mieliśmy przetransportować moje auto do znajomego mechanika. Tak też zrobiliśmy, przy czym Wasyl dodatkowo zaoferował, że odwiezie nas do hotelu w Czajce jako taksi. Skorzystaliśmy z jego propozycji, za co nie omieszkał skasować nas na 50 lewów. Za holowanie auta mieliśmy ustaloną wcześniej telefonicznie kwotę 100 lewów, bo inaczej Sasza w ogóle nie zechciałby fatygować się z Warny, by nam pomóc w biedzie.
Następnego dnia do letniej stolicy Bułgarii dotarłem autobusem, choć na przystanku w Czajce nie było rozkładu jazdy. Niestety spłukałem się poprzedniego dnia z wszystkich bułgarskich lewów i w portfelu miałem jedynie pojedyncze dolary i euro. Pani bileterka w autobusie nie chciała jednak przyjąć „zielonych”, ale widząc moją strapioną minę pozwoliła mi jechać na gapę do Warny informując, żebym tam sobie wymienił moje pieniądze na ichniejsze, co też uczyniłem w kantorze naprzeciwko cerkwi, gdzie wysiadłem. Mając gotówkę w miejscowej walucie, wsiadłem do taksówki zmierzając do dzielnicy Troszewo, gdzie na parkingu całą noc stało na lawecie moje auto i mieszkał tam w pobliżu Sasza.
Wszedłem do bloku pod podanym mi przez niego adresem szukając numeru mieszkania. Muszę przyznać, że nie chciałbym tam wcale mieszkać. Klimat jak z minionej epoki. Te bloki z wielkiej płyty przypominają dzisiaj slumsy ze Stanów. Wszędzie śmieci, brud i zapach uryny. Nic miłego. Całe szczęście Sasza sam się zjawił niedługo na schodach, oszczędzając mi dalszego szukania i po odebraniu auta z parkingu udaliśmy się razem do jego kolegi Aleksa, ponoć najlepszego mechanika w Warnie. Po drodze mijaliśmy dzielnicę Romów, za którymi Sasza najwyraźniej nie przepadał, nazywając ich próżniakami i kombinatorami. Był zły, że musi na nich ciężko pracować płacąc wysokie podatki, gdy tymczasem oni żyją sobie z zasiłków i cwaniactwa. Widać, że to nie tylko w Rumunii jest ważny problem społeczny.
Tu muszę powiedzieć, że jak do tej pory z wszystkimi napotkanymi Bułgarami staraliśmy się porozumiewać po angielsku, ale niestety niewiele nas rozumieli. Dlatego improwizowaliśmy trochę po polsku i w języku rosyjskim, który pamiętaliśmy jeszcze ze szkoły i jakoś tak udawało się nam dogadać, pamiętając oczywiście o typowych różnicach, czyli odmiennym kiwaniu głową na tak i nie, że „prawo” znaczy „prosto”, a ” ima” to przeciwieństwo naszego „nie ma” i tego typu rzeczach. W warsztacie natomiast okazało się, że znajomy Saszy świetnie mówi po angielsku, co mnie trochę zaskoczyło. Jak twierdził sporo się uczy sam w domu, bo w szkole liznął tego języka niewiele. Gwoli ścisłości, dzisiaj w Bułgarii angielski jest obowiązkowy już w niższych klasach, jak kiedyś rosyjski, podobnie jak w Polsce. Efekty tej nauki też są pewnie takie same.
Dogadaliśmy się jednak dość szybko dzięki jego umiejętności samokształcenia, a gdy podawał mi techniczne nazwy niektórych samochodowych części to sam nie za bardzo wiedziałem czasem o co chodzi. Przy okazji diagnostyki i samej naprawy, rozmawialiśmy także o sytuacji w Bułgarii i Polsce, wymienialiśmy opinie na wiele spraw i zastanawialiśmy się nad perspektywami rozwoju naszych ojczyzn. Niestety usłyszałem od Aleksa, to samo co wcześniej mówili mi Wasyl i Sasza. Że większość ludzi żyje tutaj w biedzie. Że ich państwo to nie tylko nadmorskie kurorty opanowane przez mafię, ale także cały obszar w głębi kraju, gdzie dociera mało turystów. Że wielu młodych Bułgarów pracuje na czarno w Niemczech czy Włoszech, by mieć zapewniony jako taki poziom życia. Że oni nic nie wiedzą o Polsce, bo w mediach puszczają tylko informacje o Grecji , Rosji czy Turcji, a o nas wspominali ostatnio jedynie po katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Smutno było mi tego wszystkiego słuchać, ale wdzięczny mu byłem za ważkie słowa i szczere opinie.
W każdym bądź razie po około godzinie silnik odpalił i mistrz Aleks zapewnił, że możemy spokojnie jechać dalej. Przyczyną zadyszki był zapylony filtr powietrza, którego ku mojemu zdziwieniu nie wymieniono w Polsce podczas przeglądu przedwyjazdowego. Powstało też zwarcie w instalacji elektrycznej, ale to też udało się wyregulować dzięki diagnostyce komputerowej. Pochwaliłem speca od samochodowych awarii płacąc za wszystko 65 lewów, po czym wróciłem do hotelu. Nasze auto spisywało się bez zarzutu w dalszej podróży przez Bałkany i drodze powrotnej do Polski. To z pewnością zasługa Aleksa, bułgarskiego mechanika-gawędziarza.