Jak na razie jednak przed nami rozpościerało się południowe wybrzeże, którego byliśmy niezmiernie ciekawi. Postanowiliśmy dojechać najpierw do samego Sozopolu, a potem w drodze powrotnej do naszej Czajki, w miarę możliwości czasowych poznawać inne nadmorskie miejscowości. Sozopol, zwany dawniej Apollonią, to małe miasteczko położone 30 kilometrów na południe od Burgas. Jest to jedno z najstarszych miast na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego, nazywane także „skalnym miastem” ze względu na położenie nad urwistym, kamienistym brzegiem.
Wjechaliśmy wąskimi uliczkami do samego centrum starówki, gdzie od razu naszą uwagę przykuły drewniane domy w ciekawym architektonicznie stylu, w dole węższe, a na piętrze szersze. Zatrzymaliśmy się pod jednym z nich w małym zaułku. Od razu wyszli gospodarze pytając nas na jak długo zamierzamy zostawić tutaj swoje auto i uspokojeni uzyskaną informacją, że wystarczy nam jakieś 2-3 godziny, wrócili do swoich zajęć bez żadnych protestów.
Ruszyliśmy na spacer, podczas którego podziwialiśmy wspaniałą drewnianą architekturę Sozopolu, niskie dachy cerkwi, wąziutkie uliczki, liczne zaułki i miłe zakątki. Spotkaliśmy też znajomych z naszego hotelu, którzy ostrzegli nas przed policją wlepiającą mandaty turystom parkującym auta w uliczkach starówki, ale postanowiliśmy zaryzykować i kontynuować nasze zwiedzanie tego cudownego miasteczka dalej, zostawiając samochód na łut szczęścia.
Doszliśmy do piaszczystej plaży, którą oblegali rozłożeni pod parasolami i na leżakach żądni słońca przyjezdni. My jednak, zamiast plażowania, udaliśmy się spacerkiem w górę miasteczka, przechadzając się kamiennym duktem wzdłuż skalnego wybrzeża. To trasa widokowa godna polecenia każdemu turyście. Dla nas to było jedno z przyjemniejszych miejsc jakie do tej pory widzieliśmy w całej Bułgarii. Szafirowa woda, ciekawe formacje skalne, zadbane rezydencje nad samym urwiskiem, ruiny starożytnej twierdzy, krajobraz morskiej zatoki o nieodpartym uroku. Dla takich widoków warto było jechać te 150 km. Można by tak obejść całe miasto wzdłuż wybrzeża, ale mając na uwadze jeszcze inne punkty naszego planu na ten dzień, musieliśmy zagłębić się z powrotem w małe uliczki z charakterystyczną, drewnianą zabudową.
Na jednej z nich spostrzegliśmy stragan z muszlami i gdy szykowałem się już do zrobienia zdjęcia, nie wiadomo skąd pojawiła się przede mną młoda dziewczyna, która zażądała za to 5 lewów. No cóż, widok turysty z aparatem widać tutaj znaczy, po prostu, zwykły zarobek. Ale żeby płacić za pstryknięcie jednej fotki? Zaproponowałem zakup muszli i zrobienie za to zdjęcia gratis, na co sprzedawczyni się zgodziła z nieskrywaną niechęcią. Od razu po zakupie słuchaliśmy sobie „szumu morza” przykładając kolejno naszą sporawą muszlę do uszu. To tylko efekt tuby, ale za to jak cieszy.
Parę kroków dalej widzieliśmy suszone, preparowane kraby, koniki i inne zwierzęta morskie, co nas bardzo zasmuciło. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dopóki będą chętni, by je kupować, ci ludzie będą te piękne i niewinne żyjątka wyławiać z morza i suszyć żywcem na słońcu. Cóż mogliśmy zrobić jak tylko przejść dalej obojętnie, nie pozostawiając sprzedawcom złudzeń, że nas te preparaty-pamiątki w ogóle nie interesują. Doszliśmy w końcu do auta i ku naszej uciesze, żadnego mandatu nie było za szybą. Zajechaliśmy jeszcze do przystani, gdzie cumowały kolorowe łodzie rybackie, które zawsze w pełnym słońcu wyglądają niesamowicie.