Ponieważ nasz samolot do Zanzibaru odlatuje dopiero o 13:30 więc nie musimy się nigdzie spieszyć i możemy dłużej pospać. Wstajemy na sztywnych nogach po wczorajszej wędrówce i błogosławimy fakt, ze dzień możemy spędzić leniwie. O 11 przyjeżdża po nas John żeby nas odwieść na lotnisko.
Nie sposob sie tu oprzec pokusie pewnych porownan ze starym filmem z Johnem Waynem "Hatari". Byl on kręcony prawie 50 lat temu w Ngorongoro i Arushy, w tym również na lotnisku, które, jak pamiętam z filmu, nic się od tamtych czasów nie zmieniło. Na środku małej salki leży sterta bagażu, pod ścianą na krzesełkach siedzą pasażerowie różnych stron świata. Po załatwieniu formalności idziemy na piwo do stojącego obok pawilonu, w zasadzie to jest tylko sam dach, ktory chroni przed słońcem. 10 metrów od nas jest pas startowy, na którym co jakiś czas laduje jakiś mały samolot. W głębi rozpościera sie niekończąca sie sawanna, z której wyrasta czterotysięcznik Mt.Meru. Brakuje tylko małych słoniątek buszujacych wśród siedzących ludzi, tak jak to było na filmie. Nagle podchodzi do nas jakiś usmiechnięty mężczyzna. To Raymond! Co za zbieg okoliczności. Okazuje się, że leci tym samym samolotem do Dar es Salaam. Przysiada się do nas i prowadzimy ciekawą rozmowę, która później kotynuujemy w samolocie. Raymond się wypytuje o Polske i o Wałęsę ale najbardziej go frapuje temat dlaczego nie mamy dzieci i wyjaśnia, że w Afryce nie można nie mieć dzieci i jest to absolutna norma społeczna. Podróż śmigłowym samolotem mimo dwóch godzin szybko nam mija.
Zanzibar nas wita gorącą i wilgotną pogodą. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się tu inne. Czekamy 15 minut na kierowcę z agencji a ponieważ się nie pojawia, bierzemy taksówkę do hotelu. Stone Town – stolica Zanzibaru wygląda na mocno zużyte. Idąc po mieście stale ktoś nas elegancko pozdrawia od razu nam coś oferując. Rozglądamy sie za innym hotelem, bo ten nam się nie podoba. Wkrótce kompletnie się gubimy w plątaninie wąskich uliczek. Zaczynamy pytać ludzi o drogę. Trafiamy spowrotem na wybrzeże i idziemy do ładnej restauracji na molo. Pijąc dawa oglądamy jak chlopcy skaczą z brzegu do wody. Niektórzy podplywaja pod molo i wspinając się pukają od dołu w deski podłogi. Wzmocnieni idziemy dalej na poszukiwanie hotelu. Przy okazji staramy sie dowiedzieć o różne wycieczki. W jednym miejscu starszy mężczyzna dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski pyta o Wałęsę i o Grzegorza Lato! Pyta czy jeszcze żyją. Wyjaśniam, że obaj cieszą się dobrym zdrowiem a Lato nawet został senatorem, co robi na nim wrażenie.
Wreszcie decydujemy się na Dhow Palace i załatwiamy sobie na rano wycieczkę do plantacji korzeni. Po powrocie do hotelu chcemy jeszcze zadzwonić do Dhow aby potwierdzić rezerwację lecz w trakcie rozmowy nagle sie wyłącza telefon. W recepcji nam mówią, że o 20 wyłączają telefony. Wychodzimy więc z hotelu szukając jakiejś innej możliwości lecz jedyny działający telefon w tej części miasta kosztuje dolara za minute. Tańsza jest taxi więc ostatecznie rezygnujemy i idziemy spać.
Rano przyjeżdż Ibrahim, z którym wczoraj umówiliśmy się na wycieczkę. Najpierw bagaże odwozimy do hotelu Dhow a później udajemy się na bardzo ksztalcącą wyprawę w głąb wyspy aby z bliska zobaczyć jak rosną znane nam przyprawy. Po plantacji oprowadza nas młody człowiek i zanim nam powie co jest co, każe nam zgadywać. Nikt z nas nie może rozpoznac ani imbiru ani cynamonu. Gdy już wiemy co to jest, wtedy wszystko się wydaje oczywiste. Również oglądamy jak rośnie turmeryk, goździki, wanilia, gałka muszkatuowa, pieprz i inne mniej nam znane przyprawy. Pijemy mleko kokosowe prosto ze świeżo zerwanych orzechów. Ich świeży miąsz zupełnie inaczej smakuje niż po wysuszeniu.
Wróciwszy do hotelu trochę odpoczywamy a później idziemy na poszukiwanie agencji aby załatwić sobie czterodniowe wczasy w ładnym miejscu na plaży oraz wycieczkę na wyspę Chumbe, która od wielu lat stanowi rezerwat przyrody. Udaje nam się wszystko załatwić i w nagrodę idziemy do „The Blues" na molo. Pijac na molo dawa obserwujemy kąpiące się w morzu dzieci i w swietle zachodzącego słońca majestatycznie łodzie dhow, które wyglądają jak sprzed 2 tysięcy lat. Później łapiemy taxi i jedziemy do polecanej nam miejscowej restauracji z dobrą zanzibarską kuchnią. Taksówkarz staje gdzieś w jakiejś ciemnej uliczce i wskazuje na zapuszczony ogród na tyłach jakiegoś odrapanego domu mówiąc, że to tu. Wchodzimy nieufnie gęsiego do środka i stajemy przed zamkniętymi drzwiami. Postanawiamy zakołatać. Nie ma odzewu. Ponawiamy próbę. Po chwili z ogrodu wychodzi jakiś starszy mężczyzna ubrany muzułmańskim zwyczajem w długa białą sutannę z wymówkami, że za często dzwonimy. Wpuszcza nas do środka. Jesteśmy w normalnym mieszkalnym domu. Zdejmujemy buty i idziemy boso na góre, gdzie stoją dwa duże stoły, skąd nazwa restauracji – „Two Tables". Procz nas jest jeszcze troje młodych ludzi z Australii. Siadamy razem i zaczyna sie miła rozmowa. Nie ma karty, z której się zamawia, lecz wlaściciel przynosi po kolei wszystko, co żona kucharka dzisiaj przygotowała. Jedzenie jest pyszne. Muzułmańskim obyczajem nie ma ani wieprzowiny ani alkoholu, w zamian pijemy wspaniały sok, którego składu nie jesteśmy w stanie odgadnąć. Później przysiada się do nas jeszcze małżeństwo z Anglii. Kolacja trwa 2 godziny. Na koniec żegnamy się i wracamy pieszo do hotelu.
Zaczął się już nasz trzeci tydzień w Afryce. Rano jedziemy zapłacić za bilety lotnicze do Nairobi a później jedziemy na plażę, skąd odpływamy łódka na Chumbe. Rejs trwa 40 minut. Dostajemy śliczną ekologiczną chatkę – woda podgrzewana bateriami słonecznymi i swiatło też, podnosi się ściany aby był większy przewiew. Po jedenastej płyniemy na snorkling. Są przepiękne rafy – bardzo kolorowe i o najprzeróżniejszych kształtach. Pływają wielobarwne ryby o różnych często dziwnych kształtach, po dnie chodzą półmetrowe kraby, wielkie małże, które się zaciskają gdy coś do nich podpływa, i inne dziwolągi. Później chwilę odpoczywamy i idziemy na lunch. Poza obsługą jest nas tylko 6 osób na całej wyspie – lekarz z Atlanty, młode małżeństwo z Niemiec i nasza trójka. Na wyspie jest stara latarnia morska, na którą się wspinamy. Z góry widać całą wyspę. Na koniec przewodnik nas oprowadza po wyspie pokazując różne rośliny, między innymi drzewo-kaktus, które wydziela bardzo trujący sok. Na wyspie mieszka osobliwy rodzaj krabów – mają około 50 cm długości i mieszkają na drzewach. Na ziemię schodzą tylko w nocy więc nie udało nam się ich zobaczyć.
Wieczorem, po powrocie do Stone Town Ola-Ola z agencji, w której załatwiliśmy tu różne rzeczy zgodził się nas oprowadzić po starej części miasta pokazując najstarsze i najciekawsze zachowane drzwi. Nie architektura a właśnie stare drzwi są symbolem Zanzibaru. Wiele z nich przeżyło budynki, w których zostały zainstalowane. Byly wyrzeźbione z bardzo twardego drzewa różanego i niektóre liczą sobie 500 lat. Podczas gdy domy zbudowane z korala rozpadły się o wiele szybciej. Zanzibar ma długą i burzliwą historię. Przechodził z rąk do rąk. Panowali tu kolejno Portugalczycy, Arabowie i Anglicy. W XVIII wieku stał się największym w Afryce portem przeładunkowym niewolników. Do dziś zachowały się lochy, gdzie ich w strasznych warunkach trzymano. Robi się już ciemno i zgłodnieliśmy więc Ola-Ola zostawia nas pod restauracją z dobrym lokalnym jedzeniem. Po kolacji polecony młodzieniec odprowadza nas do hotelu abyśmy się nie zgubili w gąszczu krętych uliczek. Jest ubrany w długą białą sutanne ale wyjaśnia, że jest chrześcijaninem a nie muzułmaninem a habit to tylko moda.
Rano, parę minut po siódmej idziemy jeszcze zrobić parę zdjęć drzwiom, bo wczoraj było już za późno na fotografie. Wydaje nam się, że mamy dużo czasu lecz wracając do hotelu gubimy się i wychodzimy z labiryntu uliczek gdzieś w innym nieznanym rejonie miasta. Łapiemy taksowkę, lecz kierowca nie zna angielskiego i nie możemy się porozumieć. Przy pomocy innego człowieka wreszcie chwyta o co nam chodzi. Odwozi nas i okazuje sie... ze to bylo bardzo blisko, stąd zdziwienie i opory taksówkarza. Ola-Ola już czeka. Jedziemy na drugą stronę wyspy do wioski Kiwengza. Miejsce jest ciche, spokojne i piękne, tak jak sobie wyobrażaliśmy.
Po lunchu przysypiamy w cieniu naszej chatki a później schodzimy z wysokiego brzegu obadać plażę. Jest odpływ i trzeba odejść daleko od brzegu aby się zanużyć powyżej kolan. Trochę się kąpiemy i idziemy na długi spacer po plaży. Po drodze mijamy ludzi z wiosek położonych nad morzem. Wszyscy są bardzo przyjaźni. Dziewczynki brodząc w płytkiej wodzie zbierają małże, ostrygi i inne dziwolągi na kolację. Chetnie do nas podchodzą i z uśmiechem pokazują co mają w wiaderkach trzymanych na głowie. Chlopcy grający na plaży mecz piłkarski przerywają na nasz widok grę i podbiegają pozdrawiając nas w suahili, a kilku chwali się, że zna kilka słów po angielsku. Z kilkoma strarszymi młodzieńcami omawiamy sytuację pilkarską na świecie. Wszyscy są bardzo dumni ze świetnej postawy Senegalu na dopiero co zakończonych mistrzostwach świata.
Następnego dnia po śniadaniu idziemy na plażę. Jest przypływ i można się kąpać zaraz przy brzegu. Woda jest wspaniała. Cały dzień nam schodzi bardzo leniwie. Późnym popołudniem idziemy na kilkukilometrowy spacer po plaży. Wracamy przy nastrojowym zachodzie słońca do domu. Wieczornego drinka, a później kolację, spożywamy w towarzystwie miłej pary angielskiej. Zastanawiam się jak to jest, że człowiek może mieć tyle wspólnego z obcymi ludźmi z innego kraju... Na dobranoc gramy jeszcze z nimi w scrabble . Pierwsze dwie rundy sromotnie przegrywamy ale trzecią ja wygrywam. Wielki to sukces pokonac native speakers. Teraz dopiero czujemy, ze potrzebowalismy takiego odpoczynku.
Kolejne dni upływaja nam na kąpaniu się w morzu, chodzeniu po plaży i przyglądaniu się jak żyją miejscowi ludzie. Z kim byśmy nie rozmawiali to wszyscy narzekają na szaloną korupcję w Tanzanii, od chlopców grajacych w piłkę na plaży do wlaściciela ośrodka, w którym mieszkamy. Życie płynie tu leniwie i niewiele różni się dzień od dnia. Codziennie rano służąca przynosi nam kawę w termosie i zostawia ją na stoliku przed chatką. Mariola, która zawsze się wcześnie rano budzi chętnie z kawusi korzysta i czyta sobie książkę na kanapie przed domem. Jednego dnia wychodzi jak zwykle a tu na kanapie śpia cztery piesie. Znamy się z nimi dobrze, czasem towarzyszą nam przy spacerach po plaży. Raz przy kolacji przysiada się do nas kobieta z RPA i opowiada nam dużo ciekawych rzeczy o Afryce i krew w żyłach mrożące historie o swoim kraju. Twierdzi, że jeśli FIFA da RPA moźliwość organizowania piłkarskich MŚ, to skończy się to wielkim fiaskiem.
Piątego dnia rano przyjeżdża po nas Ola-Ola i jedziemy na lotnisko do Stone Town. Samolot sie spóźnia, ale to normalne. Bardziej sie denerwują pasazerowie, którzy mają przesiadkę w Nairobi. Po dwóch godzinach lądujemy w Nairobi. Gładko przechodzimy kontrolę paszportowa, łapiemy taksówke i jedziemy do hotelu. Po drodze mijamy budynek, przed którym koczuje mnóstwo ludzi. Kierowca nam wyjaśnia, ze to ambasada amerykańska a ci ludzie chcą uzyskać wizę do USA.
W hotelu okazuje się, że nie ma w ogóle wolnych pokoi. Sympatyczny czlowiek w recepcji pomaga nam znaleźć miejsce gdzie indziej. Jesteśmy teraz bliżej centrum miasta. Marioli nie muszę namawiać żebysmy poszli na kolacje do Carnivor, tej samej restauracji, od której rozpoczęliśmy poznawanie Afryki. Zestaw mięs jest podobny co 3 tygodnie temu, ale nie identyczny. Próbujemy również antylopę gnu. Zaczynamy rozumieć dlaczego mięso z tych dzikich zwierząt, choć brzmiących bardzo egzotycznie i przez to atrakcyjnie, nie zrobiło wielkiej miedzynarodowej kariery jak choćby kura, wołowina czy baranina. Smak ich jest dość podobny, a ich mięso jest "raczej" twarde.
Dziś jest nasz ostatni cały dzień w Afryce, mamy więc jeszcze czas na ostatnie zakupy. W Kenii jest bardzo duże bezrobocie i nasz taksówkarz bardzo chętnie się z nami umawia, że będzie przez cały czas do naszej dyspozycji. ldziemy na zakupy i do restauracji i nie musimy szukać taksówki, bo nasza już czeka.
Czas juz wracać. Dzis rano przyjeżdża po nas taksówka i jedziemy na lotnisko. Lot jak zwykle się opóźnia, ale w Amsterdamie i tak będziemy mieli dużo czasu na przesiadkę do Warszawy. Jest piękna pogoda. Gdy samolot wzbija się w powietrze, cała Afryka prezentuje się jak gigantyczna mapa. Niedaleko jest jezioro Wiktoria, z którego początek bierze Nil. Widać wyraźnie jak zmienia się krajobraz z rolniczego w step a później zaczyna się Sahara, po której wije się na początku cienka nitka Nilu żeby później poszerzyć się do rozmiarów dostojnej rzeki. Widać wyraźnie niebiesko-szarą taflę rzeki z szerokimi zielonymi brzegami a dalej jest już tylko brązowo-żółty bezkres pustyni. Po czterech godzinach ukazuje sie Morze Śródziemne, później Wlochy, Szwajcaria. Europa wygląda jak zupełnie inny świat. Amsterdam nas wita zimną deszczową pogodą. Nasza przygoda z Afryka jest już tylko wspomnieniem, lecz wakacyjna przygoda trwa dalej. Przed nami Polska, ale to już zupełnie inna historia...