Przylądek św. Wincentego, to miejsce, przez które nastepnej nocy miałam koszmary senne :) Poważnie! :) Dojechaliśmy tam autokarem, co nie było wcale straszne, piękne widoki po obu stronach... strasznie zaczęło sie robic, jak kierowca autokaru ze zgrabną precyzją zaczął wykręcać nim po wąskim parkinku klifu, pełnym innych autokarów. Musiałam zamknąć oczy. Odetchnęłam z ulgą, gdy wysiadłam, ale po rozejrzeniu się, wcale nie zrobiło mi się lepiej :) Carlos, nasz przewodnik, opowiadał, jak ludzie lubią sobie tu odbierać życie. Wcale sie nie dziwie, że akurat tu :) Klify wysokie na 80 metrów!!! Na dole masywne fale oceanu, uderzające o skały z wielka siłą. Na górze gdzie staliśmy żadnej barierki, za to kruchy, osuwający sie klif. Wrażenie niesamowite. Strasznie sie bałam, jak do bardzo bojaźliwych nie należę. Dziwiłam sie jak ludzie moga podchodzić na metr od przepaści, by zrobić zdjęcie. Czułam paraliż ze strachu. Masakra. Dalej wchodzi sie przez bramę, gdzie już jest ogrodzenie w postaci betonowego murka. Za murek nie miałam odwagi zajrzeć, czy się wychylić :) Jest tam też latarnia morska oraz mały sklepik z pamiątkami. Na całym horyzoncie nie uwidzisz ani jednego drzewa. Wieją tu zbyt silne wiatry, ocalały jedynie niskie krzewy. Podobnie wygląda prawie cale zachodnie wybrzeże. Carlos żartował, że jak mocniej zawieje, to czują zapach z McDonalds'a :) i że "far, far away only United States" :)