Na tym punkcie granicznym celniczka zapytała tylko gdzie jedziemy i czy mamy coś do oclenia, po czym wpuściła nas do swego kraju. Nasza droga wiodła do Niszu, gdzie chcieliśmy się zatrzymać na obiad. To całkiem przyjemne miasto, mające około ćwierć miliona mieszkańców, było podczas I wojny światowej stolicą Serbii. Dzisiaj to trzecia, co do wielkości, aglomeracja w kraju. Obiad zjedliśmy przy głównym placu w samym centrum, w restauracji „Gnezdo” czyli „kurczakowej knajpce”, gdzie zamówiliśmy między innymi takie specjały jak „pilevici corba” czyli rosół z kury i drobiowe szaszłyki, które smakowały nam że hej.
Syci udaliśmy się na zwiedzanie starówki, gdzie doprowadził nas most przed rzekę, z którego widać było obwarowania dawnego miasta i bramę główną. Kilkadziesiąt minut przechadzaliśmy się alejkami po parku istniejącym dziś za murami, który skrywa w sobie pozostałości z czasów Imperium Osmańskiego. Można tam obejrzeć dość zrujnowany meczet, dawny hamman (łaźnie) i inne zabudowania, w których dziś urządzono galerie, kawiarnie i sklepiki. Ciekawe jest też lapidarium ukryte wśród drzew.
Do auta wracaliśmy przez pareczek przy promenadzie, w którym znajdują się popiersia „narodnich gierojów”, w tym jakiegoś nieznanego nam bliżej piłkarza. Jak wyczytaliśmy w przewodniku, główną atrakcją turystyczną Niszu jest „wieża czaszek”, którą chcieliśmy koniecznie zobaczyć. Niestety trafić do niej było nam dość ciężko, bo nawet gdy udało nam się po nielicznych drogowskazach dojechać na wskazywaną ulicę, to za żadne skarby nie mogliśmy dostrzec osławionej wieży mającej znajdować się, według zapytywanych przechodniów, tuż przy samej drodze. Jak się okazało powinniśmy wypatrywać kaplicy, a nie wieży, gdyż obecnie jest ona właśnie zabudowana w postaci małej świątyni narodowej.
Mieliśmy wielkie szczęście, bo chociaż kasa na parkingu już była zamknięta, udaliśmy się do kaplicy, gdzie zastaliśmy jeszcze kustosza, który wygaszał światła i miał zamykać obiekt. Po gorących prośbach i uiszczeniu odpowiedniej kwoty bez żądania biletów, ten miły jegomość zdecydował się pozwolić nam na obejrzenie tej tragicznej pamiątki po osmańskich okupantach. Podobno Turcy po jednej z bitew kazali wszystkich jeńców zabić, a ich czaszki wmurowali w ściany wysokiej na kilkanaście metrów wieży, jako przestrogę dla narodu serbskiego przed kolejną rewoltą. Do dzisiaj zachowało się kilka metrów kwadratowych ścian u nasady tej budowli i ok. 50 czaszek, które naprawdę robią przerażające wrażenie.
Zaczęło zmierzchać i nie zamierzaliśmy, po tym co zobaczyliśmy, zostawać tutaj na noc. Na szczęście od Niszu na północ przebiega autostrada, którą mieliśmy zamiar dotrzeć jeszcze tego wieczora do stolicy Serbii. Opłaty uiszcza się na bramkach i wychodzi to jakieś 20 zł za każde 120-150 km jazdy.