Podróż Stambuł – na styku Europy i Azji - Wzdłuż Morza Czarnego nad Morze Marmara



O odwiedzeniu Stambułu, starożytnego Bizancjum i chrześcijańskiego Konstantynopola marzyliśmy od dawna. Ciągnęła nas tam ciekawość orientu ze sporą domieszką historii i kultury zachodniej cywilizacji, które przeplatają się na każdym kroku w tej kilkunastomilionowej metropolii na pograniczu Azji i Europy.

Podczas naszej podróży po Bałkanach, po zwiedzeniu rumuńskiej Transylwanii, odpoczywaliśmy sobie nad morzem na złotych piaskach w Bułgarii, korzystając codziennie z uroków ciepłego lata. Jednak po kilku dniach zasłużonego odpoczynku i zwykłego lenistwa zapragnęliśmy znów trochę pozwiedzać. Z rozpędu objeździliśmy całe wybrzeże Morza Czarnego z północy na południe i z powrotem, chcieliśmy też wyskoczyć do Stambułu, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się dotrzeć do tego miasta wraz z autokarową wycieczką.

Jak na zaplanowany, dwudniowy wypad do Stambułu, samodzielna, nocna, dziesięciogodzinna jazda autem i całodzienne potem zwiedzanie, nocleg i powtórka w odwrotnej kolejności, nie za bardzo mi się uśmiechały. Do tego na „nie” były, po pierwsze, ewentualne problemy i dłuższe stanie na granicy, bo przewodnik zawsze szybciej przepchnie tamtędy autokar wiedząc co i jak. Po drugie, bakszysz na granicy i podczas jazdy po tureckich ulicach wyłudzany przez miejscowych policjantów od cudzoziemców, o czym słyszeliśmy nie raz, a co podobno jest przejawem lokalnego patriotyzmu, by dawać zarobić miejscowym przewoźnikom. Po trzecie, strata czasu na szukanie hotelu w 18-sto milionowej aglomeracji o szerokości 200 km i wyższe ceny noclegu dla indywidualnego turysty niż zorganizowanej grupy. Po czwarte, zmęczenie jazdą, brak snu kierowcy i niemożność wypicia nawet jednego piwa lub lampki wina przed długą podrożą, co w autokarze jest przyjemną normą, gdy jej się oczywiście nie nadwyręża.

Na „tak” były wszystkie kontrargumenty na powyższe i przede wszystkim to, że w grupie jest po prostu raźniej i można poznać nowych ludzi. Suma sumarum około 20.00 załadowaliśmy się do autokaru, płacąc wcześniej 80 euro za osobę za przejazd w obie strony, wyżywienie, nocleg w hotelu i wycieczkę objazdową na miejscu po Stambule z przejazdem na azjatycką stronę. Nie muszę chyba nadmieniać, że wycieczkę wykupiliśmy w lokalnym biurze, a nie w hotelu u naszego tour operatora z Bułgarii, który oferował mniej za wyższą cenę, jak to zwykle bywa. Wyruszyliśmy ze Złotych Piasków, ale po drodze zabieraliśmy pasażerów z innych miejscowości.

W autokarze okazało się, że z Polaków oprócz naszej trójki, czyli mnie, żony i naszej córki, była jeszcze mama z nastoletnim synem; reszta, a właściwie większość pasażerów to Rosjanie. Niestety od razu dało się odczuć napięte stosunki między naszymi krajami, bo jedna z mieszkanek Moskwy, która miała wyznaczone miejsce obok nas z tyłu autokaru, gdy tylko usłyszała polską mowę od razu poleciała do pilota, by ją przesadził. Zrobiło nam się po prostu głupio, ale postanowiliśmy, że ten mały incydent nie popsuje nam humorów i przynajmniej my postaramy się być mili dla naszych słowiańskich braci znad Wołgi.

Mikrofonowy pilotaż podczas jazdy autokarem też był po rosyjsku, ale na szczęście mieliśmy swoją bułgarską opiekunkę, która świetnie znała mowę Mickiewicza i opowiadała nam między innymi o jego pobycie w Stambule, gdzie przyszło mu umrzeć. Od niej usłyszeliśmy także wiele interesujących informacji, nie tylko o Turcji i Stambule, ale również o Bułgarii i skomplikowanych relacjach między bałkańskimi krajami. Można by rzec, że nie ma tego złego, bo de facto mieliśmy nie grupowego, ale właściwie swojego indywidualnego pilota podczas tej ekskursji.

Drogi bułgarskie nie należą do najlepszych, a przed Burgas są dodatkowo dosyć kręte, więc zwyczajnie się wlekliśmy. Po trasie mieliśmy tylko jeden przystanek na stacji benzynowej, gdzie można było skorzystać z WC i zapisać się na dodatkowe wycieczki u pilotów np. po tamtejszych meczetach i cerkwiach, na rejs po Bosforze, czy zwiedzanie Hagia Sofia, Pałacu Topkapi i Pałacu Dolmabahcze. My zdecydowaliśmy się jedynie na rejs po Bosforze i wieczór turecki, a pozostałe atrakcje postanowiliśmy poznać na własną rękę. Jak się później okazało to była dobra decyzja, bo samodzielnie można było kupić dużo tańsze bilety, a z hotelu mieliśmy niedaleko. Jedynie żałujemy Pałacu Dolmabahcze, który jak się okazało można zwiedzać tylko w wybrane dni i wyłącznie z większą grupą, ponad 20 osób.

Na granicy bułgarsko-tureckiej straciliśmy około godziny czasu. Bułgarzy zbierali wszystkie rosyjskie paszporty, by powbijać wizy; nasze jako członków Unii Europejskiej tylko oglądali. Po stronie tureckiej, już musieliśmy jednak wszyscy wysiąść z autokaru i udać się do kolejki przy okienku, by osobiście zaprezentować się panom celnikom. Po otrzymaniu wizy za 15$, można było wrócić do autokaru. Przed odjazdem jednak jeszcze jeden celnik turecki musiał sprawdzić czy każdy pasażer ma paszport z otrzymaną przed chwilą wizą. Trochę to dziwne, ale przynajmniej dla nas było miłe, gdy Turek patrząc na polskie paszporty, uśmiechnął się i powitał nas po polsku – Jak się masz? Wobec Rosjan, jak zauważyliśmy był bardziej formalny.

Już na posterunku granicznym widać było uwielbienie Turków do swojego pierwszego prezydenta Ataturka, którego podobizny były rozwieszone na każdej niemal ścianie i wolnym miejscu. Przypomniały nam się kwietniowe widoki z Tunezji, gdzie zewsząd spozierał na nas niejaki Ben Ali. Jak się dowiedzieliśmy od naszej pilotki, Ataturk, to przybrane określenie oznaczające Ojca Turków. W Turcji ponoć nie można się śmiać z dwóch spraw, z armii i Ataturka właśnie, za co grożą wysokie grzywny. Gdy nam to uświadomiono staliśmy się bardziej wstrzemięźliwi w komentowaniu tego, co widzimy dookoła.