Podróż Wśród Łowców Uśmiechu - Zjazd rodzinny na Komodo



 

Być w Indonezji i nie odwiedzić smoka-kuzyna z Komodo, to tak jak być w Rzymie nie widziec papieża. Smoki z Komodo to największa na świecie odmiana waranów. Mierzą 3 metry i ważą 120 kg. Ich żarłoczność jest legendarna. W ciągu pół godziny potrafią pożreć wraz z kopytami i rogami dorodnego jelenia. Za jednym posiedzeniem zjadają porcję równą połowie ich wagi. Ten szczególny gatunek zamieszkuje tylko 3 małe wysepki należące do Indonezji: Komodo, Rinca oraz zachodnią część Flores. 

Wcześnie rano lecimy śmigłowym samolotem do miasteczka Bima na wyspie Sumbawa. Lotnisko jest małe i bagaż bierze się prosto z samolotu. Nowa wyspa - nowe krajobrazy. W mieście robimy jeszcze małe zakupy - parę butelek piwa - i to trzeba wiedzieć gdzie, bo Sumbawa jest bardzo muzułmańska. Następnie przez góry wąską drogą jedziemy do portu. Po 2 godzinach jesteśmy na miejscu. Załoga liczy 4 osoby plus kucharz, którego wzięliśmy po drodze, plus nasz przewodnik - innymi słowy dajemy zarobić sześciu osobom przez 3 dni.  

Zjadamy pyszny lunch na stateczku - zdążyliśmy zanim zaczęło zdrowo kołysać. Nawet pójście do toalety stanowi problem. Trzeba się dobrze trzymać, aby nie wypaść za burtę. W pewnym momencie większa fala rozbija się o burtę i mnie zalewa od stóp do głów. Schodzimy pod pokład i kładziemy się na kojach. Jest duszno, ale mniej się odczuwa skutki kołysania.Po 3 godzinach wpływamy na spokojniejsze wody. Z ulgą wychodzimy na pokład i rozwieszamy mokre ubranie. Jemy pyszną kolacje, którą nasz kucharz nie wiadomo jak przyrządził  na woku na rufie kołyszącej się łodzi, a posiłek składał się z 4 gorących dań! Częstujemy piwem naszą załogę, a oni w rewanżu nalewają nam jakiejś pardzo dziwnej wódki, którą wypijamy w imię przyjaźni polsko-indonezyjskiej. No, niby wszyscy muzułmanie a gorzałę piją niegorzej od nas... 

Zarzucamy kotwicę w zacisznej zatoce u brzegu Komodo. Oglądamy rozgwieżdżone niebo i idziemy spać. Budzimy się przed świtem. Na śniadanie kucharz robi nam wspaniałe placki z bananami. Załoga podnosi kotwicę i za 20 minut podpływamy do Komodo. Odczuwamy takie podniecenie jakbyśmy za chwile mieli się spotkać oko w oko z King Kongiem. Prowadzi nas młody ranger uzbrojony w rozwidlony kij - domyślamy się, że w razie ataku będzie nas nim bronił do ostatniej kropli krwi. Słońce nieźle grzeje. Po godzinnej wędrówce natrafiamy na pierwszy okaz. Wieki smok leży nieruchomo i tylko powoli mruga oczyma. Tak wspaniale zlewa się z otoczeniem, że o mało co na niego nie wchodzę. Na tym właśnie polega taktyka ataku smoków z Komodo - ofiara często sama wpada im w łapy zakończone wielkimi jak sztylet i ostrymi jak brzytwa pazurami. Druga metoda polega na cichym i powolnym skradaniu się do niczego nie podejrzewającej ofiary i zatopieniu w jej ciele nasączonych trucizną wielkich kłów. Ofiara z reguły zdąży uciec, ale wkrótce poczuje skutek jadu a komodo są cierpliwe i wiedzą, że prędzej czy później i tak padnie ich łupem. Po chłodnej nocy waran musi "naładować baterie" leżąc na słońcu i choć ten wygląda , że jeszcze mu daleko do "mocy optymalnej", to ranger nas ostrzega aby się do niego nie zbliżać.  

Kilkaset metrów dalej zauważamy następnego smoka. Ten jest już bardziej aktywny. Co chwile wypuszcza  długi rozwidlony język, który obok słabego wzroku, jest  narzędziem jego głównego zmysłu - zmysłu smaku. Warany nie mają węchu ani słuchu, więc polegają głównie na swoim języku. Z czym większą częstotliwością się on porusza, tym lepiej "smakują" swoją potencjalną ofiarę. Obserwując smoka domyślam się, że mu musimy smakować, na razie tylko na odległość :-) Teraz powoli rusza w naszą stronę, więc my się wycofujemy nie chcąc stać się jego lunchem. Idąc dalej przez las widzimy dziką świnię - to coś bardziej odpowiedniego dla warana, niż my, kościści Europejczycy. Cykl pokarmowy na Komodo jest mniej więcej taki: najpierw dorosłe dzikie świnie zjadają smocze jaja i małe smoki a później, gdy te dorosną, zjadają duże dzikie świnie, więc wszyscy są kwita. 

Widzimy trzeci okaz, który powoli zagłębia się w gęstwinie lasu. Przez chwilę idę z kamerą jego tropem, lecz wkrótce daję za wygraną, bo podczas, gdy on się zgrabnie przemyka tuż przy ziemi, to mnie zatrzymuje coraz gęściej rosnący busz. Czas wracać do łodzi. Czeka nas długa podróż powrotna, na szczęście morze jest spokojniejsze i na sucho docieramy na Sumbawa. Jedziemy z powrotem przez gory do Bima. Mamy teraz troche więcej czasu, więc od czasu do czasu przystajemy by oglądnąć różne ciekawostki. Jedną z nich jest plantacja orzeszków ziemnych. Na surowo zaraz po wyciągnięciu z ziemi smakują bardziej jak zielony groszek niż orzechy. Sumbawa jest pełna kóz. Wszystkie są takie filigranowe, i takie śliczne, i chętnie się dają pogłaskać, a futerko mają takie aksamitne i tulą się do człowieka jak pieszczotliwy kiciuś. I aż strach pomyśleć, że się je zjada jako satay... 

Nim rozstaliśmy się z naszą zalogą, to dla każdego przygotowaliśmy napiwek zapakowany do prowizorycznie zrobionych z kartek papieru kopert. Najbardziej zaskoczony takim obrotem sprawy był nasz kucharz, którego na dodatek Mariola bardzo chwaliła za pyszne jedzenie i zapytała o przepis na placki z bananami. Kucharz, któremu aż oczy się szkliły od miłego potraktowania go, oznajmił, że rano przyjdzie do naszego hotelu i nam zrobi placki na śniadanie i... słowa dotrzymał. Siedzimy więc w hotelowej restauracji i pałaszujemy ze smakiem pyszne placki. Obok siedzą jacyś Holendrzy, przyglądają się menu i ukradkiem spoglądają w naszą stronę. Gdy podchodzi do nich kelnerka, dyskretnie wskazują na nas i chcą zamówic to samo, ale kelnerka oznajmia: -Bardzo mi przykro, ale ci państwo mają własnego kucharza... Do dziś z rozrzewnieniem wspominam ten moment :-) 

Gdy przybywamy na lotnisko, okazuje się, że nasz samolot się spóźni parę godzin. Zamiast czekać w dusznym budynku, kładziemy się  na trawce przy pasie startowym. Co chwila ktoś podchodzi by z nami pogadać łamanym angielskim. Jakiś pracownik lotniska oferuje, że przywiezie nam z domu piwo. Za pół godziny wraca, ale jako, że jest ciepłe zanosimy ja na pół godziny do lodówki w poczekalni. Ląduje jakiś samolot. Tak, to nasz, ale leci jeszcze na jakąś wyspę, będzie  z powrotem za godzinę. Na Bali dolatujemy spóźnieni 5 godzin. 

Nim udamy się w długą podróż powrotną, mamy jeszcze parę dni relaksu na Bali i czas na uporządkowanie notatek. Z perspektywy czasu możemy dziś powiedzieć, że spośród wszystkich odwiedzanych przez nas  dotychczas krajów, Indonezja zajmuje w naszym prywatnym rankingu pierwsze miejsce. Ten osobliwy kraj jest niezwykle zróżnicowany etnicznie, kulturowo, geograficznie, ma ciekawą historię, przyrodę i miłych ludzi, którzy ukradną wam uśmiech...

  • Smok z Komodo
  • Kuzyn z Komodo
  • Sumbawa, Indonezja.