Z samego rana meldujemy się na wybrzeżu Cairns. Jest upiornie gorąco, a na niebie ani chmurki. Jak to dobrze, że wzięliśmy dużo kremu z filtrem :) Logujemy się na stateczku Seastar. Na oko jest ok. 20 osób, w tym jacyś Niemcy z młodziutkimi, rosyjskimi kochankami (tak wywnioskowaliśmy, goście są w średnim wieku, zaobrączkowani i gadają między sobą w języku Goethego, z czego jeden BARDZO przypomina Christophera Walkena. Laski zaś są młodziutkie, gadają po rosyjsku i smarują się najdroższymi kosmetykami). Oprócz tego są dwie przesympatyczne starsze panie, z których jedna także ma wypożyczony aparat do zdjęć podwodnych i pyta nas, czy wiemy, jak to obsługiwać. Pokazujemy tyle, co mówił nasz friend od sprzętu (czyli - nic nie ruszaj, nic nie ustawiaj, tylko zoomuj i pstrykaj) i pani wygląda na zadowoloną.
Jest prześliczna pogoda, mkniemy w stronę rafy, a Ania perfekcyjnym australijskim robi wstęp. Opowiada o tym, co będziemy robić, o rybkach, jakie możemy spotkać i cała jej opowieść okraszona jest sporą dawką humoru. Dopływamy do Michaelmas Cay. Cay to w tutejszym rozumieniu taka mała wysepka, cała stworzona z rafy koralowej. Nie ma tam lądu w tradycyjnym znaczeniu, nie ma skał ani lasów. Michaelmas to malusia, prześliczna laguna otoczona rafą. Obecnie tylko kilka firm ma pozwolenie na snorkelowanie przy Michaelmas. I bardzo dobrze - większość wysepki to teren zastrzeżony dla ptaków, ludzie mogą poruszać się tylko po wąziutkim skrawku plaży. Jest bajkowo!
Dopływamy wpław ze statku do tej plaży, tam ubieramy cały sprzęt i płyniemy z Anią na rozpoznawanie rybek. Rafa jest tu zupełnie inna, niż ta, której doświadczyliśmy kilka dni temu. O wiele bardziej kolorowa, więcej rybek i przede wszystkim totalny spokój. Niby trochę nas jest, ale bardzo często czujemy się, jakbyśmy byli tam sami. No i mamy chyba o wiele lepsze rurki (acz prostsze). Chłoniemy piękno podwodnego świata i już wiemy, że nas "trafiło". Pływa się leciutko, rafa jest o wiele piękniejsza niż na jakichkolwiek zdjęciach. Oglądamy rybkę Nemo w naturalnym środowisku, uśmiechamy się do strzykw. Żal wracać na łódkę, ale przecież przed nami jeszcze tyyyyle wrażeń! Dopływamy do łodzi, czekając na resztę pasażerów pływam sobie w jej okolicach i widzę olbrzymie ławice olbrzymich ryb zaraz pod statkiem. Wrażenie niesamowite...
Na statku dostajemy lunch i zakochujemy się w smaku świeżych krewetek królewskich. Ile straciliśmy przez całe dotychczasowe życie ;) Mają się nijak do tych krewetek, które zwykle je się w knajpach w Polsce - nie ma to jak świeże mięsko! Razem z sałatkami i owocami to zestaw, którym najadamy się i jest nam rozkosznie :)
Smarujemy ponownie ręce, nogi i twarz. Dopływamy do Hastings Reef - kawałka tzw. rafy zewnętrznej. Wielka Rafa Koralowa dzieli się właśnie na rafę zewnętrzną - czyli tę od strony reszty oceanu, oraz wewnętrzną - tę od strony lądu. Na zewnętrznej jest o wiele więcej ryb i innych stworzeń, bywają także rekiny (ale rzadko). Pływamy w środku ławic dziwnych rybek, podziwiamy ich świat i wsłuchujemy się - gdy nie pluskamy wodą, słychać, jak ryba odgryza kawałek rafy. Takie charakterystyczne chrupanie :) Pływamy tyle, ile się da, oglądamy wielgachną, dwumetrową rybę, której na początku trochę się boimy. Zgodnie z opowiadaniami Anki ryba ta jest bardzo przyjacielska i ciekawska, więc podpływa bliżej, by sprawdzić, co to za stwory. I rzeczywiście, początkowe uczucie strachu mija.
W pewnym momencie robi mi się niedobrze, wskakuję na łódź i siadam zawinięta w ręczniki, popijając coś zimnego. Podejrzewam, że to od nadmiaru słońca. Dopiero po chwili zaczynają mnie piec uda oraz plecy. Co się okazało - nie wysmarowałam sobie nóg - nie wiem dlaczego pomyślałam (głupio!), że będę miała je całe pod wodą i nie poświęciłam im uwagi. Pamiętajcie - przed snorkelowaniem posmarujcie się filtrem (wodoodpornym i jak najwyższym) CALI!
W drodze powrotnej gawędzimy z Anką - mówi, że dorastała w Niemczech, przyjechała do Australii i miała w niej zostać tylko 2 miesiące. Siedzi już półtora roku... Jakoś wcale jej się nie dziwimy. Gdy dopływamy do Cairns, dociera do mnie, że czeka nas trudny wieczór z piekącą skórą. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z ekipą Seastara i lecimy do domu. Już wcześniej wymyśliliśmy sobie, że ponieważ mamy za dużo bagażu, wyślemy niepotrzebne rzeczy do domu. W pokoju wrzucamy wszystko naprędce do wcześniej kupionego kartonu (poczta zamyka się za 20 minut) i lecimy z tym kartonem przez Cairns. A wszystko coraz mocniej boli. Docieramy do poczty dosłownie 3 minuty przed zamknięciem, tu szybko wypisujemy deklarację celną i przekazujemy panu karton. Pan oczywiście (Australia!) pomaga nam bezproblemowo przebrnąć przez wysyłkę. Wychodzimy z poczty z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, po czym idziemy spontanicznie na nasze pierwsze sushi.
Jest to kolejne nasze odkrycie w Australii! Nigdy nie przypuszczaliśmy, że sushi jest takie dobre!
Wleczemy się (i to dosłownie) do pokoju. Ledwo dajemy radę położyć się na łóżku. Przed nami ciężka noc, a rano trzeba wcześnie wstać, bo przecież jedziemy do Kurandy... Nogi mnie bolą tak bardzo, że nie jestem w stanie się na nich utrzymać. Dochodzą do tego chyba jakieś zakwasy po paru godzinach machania płetwami, w każdym razie - czuję się koszmarnie.
Jest prześliczna pogoda, mkniemy w stronę rafy, a Ania perfekcyjnym australijskim robi wstęp. Opowiada o tym, co będziemy robić, o rybkach, jakie możemy spotkać i cała jej opowieść okraszona jest sporą dawką humoru. Dopływamy do Michaelmas Cay. Cay to w tutejszym rozumieniu taka mała wysepka, cała stworzona z rafy koralowej. Nie ma tam lądu w tradycyjnym znaczeniu, nie ma skał ani lasów. Michaelmas to malusia, prześliczna laguna otoczona rafą. Obecnie tylko kilka firm ma pozwolenie na snorkelowanie przy Michaelmas. I bardzo dobrze - większość wysepki to teren zastrzeżony dla ptaków, ludzie mogą poruszać się tylko po wąziutkim skrawku plaży. Jest bajkowo!
Dopływamy wpław ze statku do tej plaży, tam ubieramy cały sprzęt i płyniemy z Anią na rozpoznawanie rybek. Rafa jest tu zupełnie inna, niż ta, której doświadczyliśmy kilka dni temu. O wiele bardziej kolorowa, więcej rybek i przede wszystkim totalny spokój. Niby trochę nas jest, ale bardzo często czujemy się, jakbyśmy byli tam sami. No i mamy chyba o wiele lepsze rurki (acz prostsze). Chłoniemy piękno podwodnego świata i już wiemy, że nas "trafiło". Pływa się leciutko, rafa jest o wiele piękniejsza niż na jakichkolwiek zdjęciach. Oglądamy rybkę Nemo w naturalnym środowisku, uśmiechamy się do strzykw. Żal wracać na łódkę, ale przecież przed nami jeszcze tyyyyle wrażeń! Dopływamy do łodzi, czekając na resztę pasażerów pływam sobie w jej okolicach i widzę olbrzymie ławice olbrzymich ryb zaraz pod statkiem. Wrażenie niesamowite...
Na statku dostajemy lunch i zakochujemy się w smaku świeżych krewetek królewskich. Ile straciliśmy przez całe dotychczasowe życie ;) Mają się nijak do tych krewetek, które zwykle je się w knajpach w Polsce - nie ma to jak świeże mięsko! Razem z sałatkami i owocami to zestaw, którym najadamy się i jest nam rozkosznie :)
Smarujemy ponownie ręce, nogi i twarz. Dopływamy do Hastings Reef - kawałka tzw. rafy zewnętrznej. Wielka Rafa Koralowa dzieli się właśnie na rafę zewnętrzną - czyli tę od strony reszty oceanu, oraz wewnętrzną - tę od strony lądu. Na zewnętrznej jest o wiele więcej ryb i innych stworzeń, bywają także rekiny (ale rzadko). Pływamy w środku ławic dziwnych rybek, podziwiamy ich świat i wsłuchujemy się - gdy nie pluskamy wodą, słychać, jak ryba odgryza kawałek rafy. Takie charakterystyczne chrupanie :) Pływamy tyle, ile się da, oglądamy wielgachną, dwumetrową rybę, której na początku trochę się boimy. Zgodnie z opowiadaniami Anki ryba ta jest bardzo przyjacielska i ciekawska, więc podpływa bliżej, by sprawdzić, co to za stwory. I rzeczywiście, początkowe uczucie strachu mija.
W pewnym momencie robi mi się niedobrze, wskakuję na łódź i siadam zawinięta w ręczniki, popijając coś zimnego. Podejrzewam, że to od nadmiaru słońca. Dopiero po chwili zaczynają mnie piec uda oraz plecy. Co się okazało - nie wysmarowałam sobie nóg - nie wiem dlaczego pomyślałam (głupio!), że będę miała je całe pod wodą i nie poświęciłam im uwagi. Pamiętajcie - przed snorkelowaniem posmarujcie się filtrem (wodoodpornym i jak najwyższym) CALI!
W drodze powrotnej gawędzimy z Anką - mówi, że dorastała w Niemczech, przyjechała do Australii i miała w niej zostać tylko 2 miesiące. Siedzi już półtora roku... Jakoś wcale jej się nie dziwimy. Gdy dopływamy do Cairns, dociera do mnie, że czeka nas trudny wieczór z piekącą skórą. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z ekipą Seastara i lecimy do domu. Już wcześniej wymyśliliśmy sobie, że ponieważ mamy za dużo bagażu, wyślemy niepotrzebne rzeczy do domu. W pokoju wrzucamy wszystko naprędce do wcześniej kupionego kartonu (poczta zamyka się za 20 minut) i lecimy z tym kartonem przez Cairns. A wszystko coraz mocniej boli. Docieramy do poczty dosłownie 3 minuty przed zamknięciem, tu szybko wypisujemy deklarację celną i przekazujemy panu karton. Pan oczywiście (Australia!) pomaga nam bezproblemowo przebrnąć przez wysyłkę. Wychodzimy z poczty z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, po czym idziemy spontanicznie na nasze pierwsze sushi.
Jest to kolejne nasze odkrycie w Australii! Nigdy nie przypuszczaliśmy, że sushi jest takie dobre!
Wleczemy się (i to dosłownie) do pokoju. Ledwo dajemy radę położyć się na łóżku. Przed nami ciężka noc, a rano trzeba wcześnie wstać, bo przecież jedziemy do Kurandy... Nogi mnie bolą tak bardzo, że nie jestem w stanie się na nich utrzymać. Dochodzą do tego chyba jakieś zakwasy po paru godzinach machania płetwami, w każdym razie - czuję się koszmarnie.