Stolica Kosowa wygląda na ubogie, zatłoczone, ale i odbudowujące się miasto. Sporo zrujnowanych i zaniedbanych domów. Straszliwe korki, auta ściśnięte na drodze jak sardynki w puszce, co przy braku wytyczonych pasów jest nie lada wyzwaniem nawet dla wytrawnego kierowcy. Koszmarem okazała się informacja od naszej nawigacji, która za centrum wybrała środek stromej ulicy, jak się okazało później, przy wylocie z miasta. Gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę, tkwiliśmy w miejscu na hamulcu ręcznym, by się nie stoczyć w tył, otoczeni zewsząd autami na tzw. styk. Jakimś cudem udało nam się po kilkunastu minutach wspiąć się wyżej do najbliższej uliczki w prawo, w którą wjechaliśmy z nadzieją powrotu do centrum miasta. Manewr okazał się właściwy. Zaparkowaliśmy samochód niedaleko meczetu i udaliśmy się na szukanie czegoś do zjedzenia.
W pobliżu znajdowało się muzeum miejskie, ale już było zamknięte. Podobno jego główną atrakcją jest stara, gliniana figurka, będąca symbolem miasta. Po zjedzeniu smacznych kebabów w ulicznym barze, ruszyliśmy na spacer główną Aleją Matki Teresy. U jej początku z prawej strony widać pomnik Skanderbega, a za nim nowoczesne, rządowe biurowce wybudowane za pieniądze unijne. Po lewej stronie dominują dźwigi nad ruinami Hotelu Union, który ma zostać odbudowany.
Dalej naszą uwagę przykuły fotografie osób wywieszone na ogrodzeniu budynku publicznego. Większość z nich była już całkowicie wyblakła. Obok rzędu zdjęć widnieje tablica po albańsku. Jak się później dowiedzieliśmy to fotografie zaginionych osób podczas wojny z 1999 roku. Do tej pory ich rodziny mają nadzieję na ich powrót, dlatego część wypłowiałych fotografii jest wymieniana co jakiś czas na nowe. Na ścianie jednej z kamienic dostrzegamy też znacznie większe, wymalowane portrety nieznanych nam osób. To z kolei bohaterowie walki o niepodległość Kosowa. W drodze powrotnej stajemy przy pomniku, który przypomina socrealistyczne realizacje. To nie jedyna w mieście pozostałość po serbskich czasach.
Na głównej ulicy widać, że mieszkańcy Prisztiny starają się żyć normalnie. Dzieci jeżdżą na rolkach, młode dziewczyny dobierają nowe okulary na straganikach, uśmiechnięte pary spacerują w promieniach zachodzącego słońca. Aż trudno sobie wyobrazić, ile wyrzeczeń musieli oni ponieść i jak wiele nieszczęść doświadczyć, by teraz tak spokojnie, ciepłym wieczorem móc się przechadzać po stolicy swego państwa.
Czas znaleźć nocleg, bo już nastał zmierzch nad miastem. Pytamy w barze o jakiś niedrogi hotel. Dostajemy informację, że w pobliżu jest niejaki hotel Sara o przystępnych cenach. Błądzimy po uliczkach, mijamy targowisko, na którym swoje stragany porządkują miejscowi handlarze. Hotelu ani widu, ani słychu. Kolejny zapytany przechodzień wskazuje nam drogę twierdząc że to tylko kilkaset metrów. W końcu widzimy napis „hotel”, ale o nazwie Roma. Niestety jest nieczynny. Kolejne zapytanie o drogę, na szczęście pomaga nam w dotarciu do Sary.
W hotelu na szczęście obsługa mówi po angielsku. Dowiadujemy się, że możemy dostać double room za 60 euro bez śniadania, a to i tak bardzo przystępna cena jak na Prisztinę, w której hoteli jest jak na lekarstwo, a te co udało się uruchomić oblegane są przez pracowników misji pokojowej. Bierzemy co jest, w nadziei na możliwość odświeżenia się po męczącej drodze w tak upalny dzień, a potem na spokojny sen. Młody mężczyzna z hotelu okazuje się tak miły, że udaje się ze mną do auta, bym mógł zaparkować w bramie hotelowej. Całe szczęście, bo właśnie zastanawiałem się jak do niego trafię. Podczas przechadzki i krótkiej przejażdżki dowiaduje się od mojego rozmówcy sporo o sytuacji w Kosowie. Na moje pytanie o możliwość przekroczenia granicy z Serbią, sugeruje udanie się do Mitrowicy, która jest podzielonym miastem na część kosowską i serbską, dlatego tam podobno łatwiej można się przedostać do Serbii, nawet bez kontroli granicznej. Jutro zdecydujemy co robić.