Opuszczamy brzegi jeziora Van, Wyżynę Armeńską, ośnieżone szczyty i kierujemy się na zachód. Jedziemy wzdłuż granicy z Syrią. Zmieniają się widoki, krajobraz, klimat. Bujna zieleń górskich stoków ustępuje niskim zaroślom, a z czasem nawet one zanikają. Mamy wrażenie, że za oknem wciąż to samo, a do tego ten niemiłosierny upał. Jednak nie to jest najgorsze. Wszyscy chorujemy, delikatnie mówiąc na niestrawność. Jesteśmy umęczeni. Wszyscy wiedzą jak bardzo trzeba uważać w takim klimacie na posiłki. Ale wyobraźcie sobie taką sytuację - jest chyba ze 40 stopni, szukamy miejsca, gdzie można skryć się przed tym żarem. Odwiedzamy miejscowe "kebabownie". Jesteśmy witani bardzo serdecznie, z ogromnym zaciekawieniem, każdy chce z nami porozmawiać. W tej części Turcji, na takim uboczu europejczycy są naprawdę rzadkością. Więc siadamy przy stoliku i już wiemy, że minie trochę czasu jak zbierzemy siły aby powlec się dalej. Nikt z miejscowych nie pije napojów butelkowanych i poprostu w takich miejscach ich nie sprzedają. Na środku knajpki stoi wielka drewniana beczka, a wniej woda z lodem. Podchodzi Turek zaczerpuje dzbanek i stawia go przed nami, na stoliku jest jeszcze pieczywo i papryczki. Jak mamy ochotę coś zjeść to możemy zamówić, a jak nie to można się napić i pójść sobie. Dzbanek pokrywa się momentalnie rosą, ślinianki pracują ze zdwojoną siłą, przełyk odruchowo zaczyna się ruszać w górę i dół. Na zewnątrz jest 40 stopni. Znowu się nie udało, a tyle razy obiecywałem sobie - tylko butelkowana woda! Problem jest w tym, że dawno skończyły się nam napoje odkażające zakupione w Gruzji ;)
Jedziemy dalej. Co kilkadziesiąt kilometrów zatrzymywani jesteśmy przez patrol wojskowy. Na skrzyżowaniach mają urządzone posterunki z blokadami, zasiekami, bunkrami, stanowiskami z karabinem maszynowym. Wszystko obłozone jest workami z piaskiem. Obok zawsze stoi wóz opancerzony, albo helikopter. Kontrole na szczęście nie są uciążliwe. Na wyrywki sprawdzane są paszporty. Chyba nikt z nas nie przypomina Kurda walczącego o wyzwolenie swojej ojczyzny.
Zatrzymujemy się na kilka godzin w Diyarbakir. W naszej formie ciężko mówić o zwiedzaniu. Wleczemy się przez miasto, raczej szukając cienia niż zabytków. Mijamy potężne mury obronne, podobno drugie pod względem wielkości po Murze Chińskim. Nie wiem, ale naprawdę robią wrażenie. Zaglądamy na dziedziniec Ulu Camii (Wielki Meczet), jeden z najstarszych w Turcji. Sił nam starcza na tyle. Bardzo ciekawe miasto, pełne zabytków, do tego dość egzotyczne, o takim specyficznym, wschodnim (?) klimacie.