Wyjeżdżamy z najbardziej chyba miejskiego miasta na świecie i przejeżdżamy przez ohydne, poprzemysłowe Newark, by po trzech godzinach dotrzeć do świata, który stanął w miejscu dwieście lat temu.
Pagórkowate połacie wschodniej Pensylwanii porośnięte są aż po horyzont kukurydzą. Pośród tych pól, jak kościelne wieże, wystrzeliwują w górę silosy przy gospodarstwach, a na drogach co i rusz trafiamy na charakterystyczne, czarne bryczki - zwane tu buggies. Lejce trzymają poważni mężczyźni ze śmiesznymi brodami i słomkowymi kapeluszami. Ich żony, w tradycyjnych czepkach i długich sukniach, zasłaniają swoim dzieciom twarze.
Amisze, bo to o nich mowa, raczej nie lubią być fotografowani przez Anglików, jak nazywają wszystkich obcych. Trudno im się dziwić - od kiedy "Świadek" z Harrisonem Fordem rozreklamował tę konserwatywną wspólnotę religijną na świecie, pracowici i pokojowo nastawieni do świata amisze stali się wbrew swojej woli główną atrakcją turystyczną tego regionu.
Większość z tych potomków niemieckich i holenderskich uchodźców religijnych nie uznaje postępu technicznego - nie korzystają z elektryczności i samochodów. Nawet rower jest dla nich zbyt wyrafinowany i po swoich miasteczkach poruszają się charakterystycznymi hulajnogami. Ale są i tacy, którym nowoczesność nie przeszkadza, dopóki wykorzystywana jest do pracy. Ku naszemu zdumieniu ukłonił się nam pewien brodaty dżentelmen na minitraktorku, widzieliśmy nawet całą rodzinę amiszów w SUV-ie.
Najwięcej mieszka ich w hrabstwie Lancaster - wystarczy pojeździć po sąsiadujących z miasteczkiem wsiach (dodatkowa atrakcja to ich nazwy - np. Stosunek Seksualny czy Ptaszek-w-Garści), a doznania typu "ja pierniczę, to chyba moja praprapraprababcia" gwarantowane.