Pobudka o szóstej rano, to nie jest coś co lubię najbardziej. Szczególnie na wakacjach! Ale skoro Sergio sam zaproponował, że może nas zawieźć do Palenque, czymś więcej niż nietaktem byłoby marudzenie.
Z Villahermosa do największego miasta Majów jedzie się około półtorej godziny. Oczywiście czas wydłużają zakręty i topes, ale o tym już nawet nie muszę wspominać.
Na miejscu, zanim dojedzie się strefy archeologicznej, warto zajrzeć na chwilę do muzeum, w którym wystawia się drobne eksponaty znalezione podczas prac wykopaliskowych i słynną komorę grobową króla Pakala. W zasadzie to jej kopie, ale jak to zazwyczaj bywa w przypadku tych meksykańskich, doskonałej jakości i praktycznie nie różniącą się od oryginału.
Strefa zaczyna się po kolejnych trzech kilometrach zakrętów. Jak we wszystkich tego typu miejscach w Meksyku, przed bramą rozstawiły się setki stoisk z pamiątkami, krążą stada przewodników i co chwilę zajeżdżają autobusy wypełnione turystami.
My co prawda nie mieliśmy zamiaru brać przewodnika, ale Sergio uparł się, że ma tu znajomego i zaufanego człowieka, którego wynajmuje zawsze gdy przywozi do Palenque znajomych albo klientów i nie ma nawet mowy, żebyśmy chodzili po ruinach bez niego. Problem w tym, że Mateo właśnie kogoś oprowadzał i musieliśmy na niego czekać. W tym czasie okazało się, że po pierwsze: wszyscy przewodnicy to znajomi Mateo; po drugie: Mateo już dawno tu nie pracuje; i po trzecie: Mateo nie żyje...
Rzecz jasna wszystkie plotki okazały się nieprawdziwe i po kilkunastu minutach Mateo się znalazł. Co prawda Sergio zapewniał, że jego człowiek zna angielski, co nieco ułatwiłoby nam zwiedzanie, ale okazało się, że zna "tylko" hiszpański, francuski, włoski i dwa języki lokalne... Obiecał jednak mówić powoli i wyraźnie, a w razie potrzeby tłumaczyć jak idiotom.
Tak też się stało i całe ruiny obejrzeliśmy z dokładnymi komentarzami Mateo. Nie chce mi się za bardzo pisać, co i jak wygląda, ani jak Palenque funkcjonowało w czasach swojej świetności. Te informacje można znaleźć w każdej książce, albo przewodniku po Meksyku. Dość gdy powiem, że miasto robi naprawdę fantastyczne wrażenie. Szczególnie, jeśli pomyśleć, że i tak ogromna strefa archeologiczna to zaledwie dwa (!!!) procent całego miasta, wciąż kryjącego się w dżungli.
Tylko jedna ciekawostka z pałacowych kulis (Palacio, to jeden z największych i najpiękniejszych budynków w Palenque). Że działał tu całkiem dobrze rozwinięty system kanalizacji, może się wydawać rzeczą godną odnotowania, ale niezbyt zaskakującą. Zabawne, jest natomiast w jaki sposób Majowie dbali o "jakość powietrza" w toaletach. Otóż, cały system kanalizacyjny połączony był z pałacowymi saunami i gorąca woda, wraz z eterycznymi olejkami i wonnymi ziołami, spływająca z sauny, płukała jednocześnie kibelki! Rozwiązanie godne wielkich astronomów...
Po kilkugodzinnym spacerze wśród ruin, podczas którego Sergio skręcił sobie nogę i musiał się ewakuować do samochodu, Mateo zaproponował nam jeszcze przechadzkę po dżungli. W sumie nie spodziewaliśmy się nagłego przejścia do krainy cienia, ale doznanie było interesujące. Przede wszystkim, w dżungli nie ma poszycia, jak w normalnym lesie. Poza tym, selva wokół Palenque, pewnie za sprawą turystów, jest strasznie cicha. Nie słychać nawet ptaków. Niestety nie słychać też insektów, które w przeciwieństwie do innych leśnych stworzeń, tylko czekają, żeby spotkać się z ludźmi. Jedna (?) taka bestia pogryzła mnie w rękę, tak, że piekło mnie przez dwa dni. Mateo pocieszył mnie, że śmierć absolutnie mi nie grozi. Co najwyżej amputują mi rękę, a reszta ciała pozostanie sparaliżowana... Cóż mi pozostało? Zimne piwko!
Droga powrotna do Villahermosa trochę nam się przedłużyła, bo natknęliśmy się na dwie policyjne kontrole. Na pierwszej, szukającej narkotyków, smutni kolesie z bardzo dużymi karabinami przeszukali samochód, a ich koledzy z wycelowanymi gunami pilnowali, żebyśmy w razie czego zbyt daleko nie odbiegli. Drugi punkt kontrolny miał wyłapywać nielegalnych emigrantów, ale tu jakoś nie wzbudziliśmy zainteresowania i bardzo powoli, pod czujnym okiem federales, przejechaliśmy bezstresowo.
Ciekawostka... Najwięcej nielegalnych emigrantów w Meksyku pochodzi z Gwatemali. Jak ich jednak wykryć, jeśli każdy może powiedzieć, że zostawił dokumenty w domu, albo je po prostu zgubił? Sytuacji nie ułatwia też język. Jak powszechnie wiadomo, praktycznie od Río Grande po Patagonię mówi się po hiszpańsku (w lokalne i brazylijskie sprawy nie będę wnikał). Akcent? Owszem, łatwo wyłapać argentyński, hiszpański, czy kolumbijski, ale Gwatemalczycy mówią tak samo jak Chiapanecos i Chocos (mieszkańcy Tabasco). Nawet naleciałości indiańskie mają identyczne. Co więc pozostaje? Patriotyzm i wieczne rozpolitykowanie! Każdy Meksykanin zna swój hymn narodowy i nazwiska polityków. Od prezydenta, po wójta gminy w której mieszka. I właśnie w ten sposób federales sprawdzają podejrzanych. Nie zaśpiewasz? ¡Adíos!
W Villahermosa czekała na mnie niespodzianka. Po wczorajszych kulinarnych katuszach w Paraíso, na dziś rodzinka zaplanowała kolacje w prawdziwej, mięsnej restauracji. Rodizio, bo tak się nazywa to miejsce, to brazylijska knajpka specjalizująca się tylko i wyłącznie w pieczonym mięsku. Wybór po prostu nieograniczony, a smaki... NIEBIANSKIE! Polecam... gorąco polecam wszystkim mięsożercom, którzy kiedyś zawitają do Villahermosa.
[info:
Zona Arqueológica de Palenque - wstęp 51 pesos (ruiny i muzeum) + 20 pesos za wjazd do rezerwatu przyrody.]