Pierwszy dzień skończył się dość późno. Drugi rozpoczał się z samego rana. Plan był prosty - dojechać do pałacu w Wersalu jak najbliżej godzin otwarcia, czyli 9 rano... Prawie nam się udało :)
Na szczęście kolejka nie była powalająca, choć w środku zrobienie jakiejkolwiek fotki bez turystów graniczyło z cudem. Jeżeli chodzi o wrażenia - pałac zrobił na mnie umiarkowane wrażenie. Na pewno wspaniała jest sala kryształowa, ale wypełniona ludźmi zdecydowanie traci urok...No ale na szczęscie na pałacu wyprawa się nie skończyła. Czekały na nas jeszcze ogrody i Petit Trianon z przyległościami, czyli "zakątek" Marii Antoniny.
W ogrodach również dawkowano nam wrażenia. Niestety okazało się że od października do kwietnia figury i fontanny są mało dostępne. Te drugie ogólnie wyłączone. Te pierwsze zakryte plandekami lub wręcz gdzieś schowane... No ale drzewka niezależnie od pory roku ślicznie przystrzyżone, no i ten ogrom przestrzeni... powalające.
Gdy przed podróżą przeglądałam przewodniki, zainteresowała mnie wioska Marii Antoniny, więc po "krótkim" spacerze ogrodami Wersalu udaliśmy się w kierunku Petit Trianon. Sama rezydencja, po obejrzeniu pałacu, nie robi praktycznie żadnego wrażenia... no może człowiek zaczyna się trochę zastanawiać, gdy uświadomi sobie, że znajduje się raptem 2 km od przebogato zdobionej rezydencji, powstałej w dużej mierze w czasach ogólnej nędzy... Przysłowiowe kopary opadły nam jednak, gdy wyszliśmy do ogrodu. I nie, powodem wcale nie była świątynia miłości... Chodziło o rzeczoną wioskę. Królowa Maria Antonina wybudowała sobie sielankową wioseczkę. Ze stawem, z młynem, z latarnią i kilkunastoma domkami. Z literatury dowiedzieliśmy się, że we wiosce mieszkali wynajęci "aktorzy" robiący za mieszkańców wioski. Wszystkie zwierzęta były specjalnie czyszczone, nawet zniesione przez kury jajka myto i wkładano z powrotem na grzędy, aby królowa mogła je potem zebrać gdy przyjdzie jej na to ochota. Dziś nie ma ani aktorów ani specjalnie czyszczonych zwierzaków. Osły, kury, owce, kozy i króliki żyją sobie w standardowym zwierzęcym... no nie chcę powiedzieć brudzie, ale na pewno wiecie co mam na myśli :)
Po blisko 8 godzinach włóczęgi po posiadłości ostatnich Burbonów wróciliśmy pociągiem do stolicy Francji.