Bez uciekania w idiotyzmy ala Gwen Stefani's Harajuku Girls... Jesteśmy w anty-tokijskim Kyoto. Tu wreszcie spacerując "ścieżką filozoficzną"- jedną z atrakcji dla miłośników "zen pośród natury", udało mi się odetchnąć po wspomnieniach Sylwestra spędzonego na wypuszczaniu balonów z postanowieniami na następny rok z terenu buddyjskiej świątyni, w towrzystwie napalonej Yoko Ono wannabee (stawiała nam gorącą sake jak ja bym stawiał jej żytnią pod Pałacem Kultury).
Kyoto, to jak Kraków dla nas, bo przenieśli im stolicę stamtąd jakoś w XVIII wieku do Tokio. W Kyoto naoglądałem się japońskich ogrodów i najadłem się pięciogwiazdkowego żarcia courtesy of "pracownicza zniżka" w hotelu w którym się zatrzymałem (50% off Food and Beverage) bez uprawnienia na takowa, bo juz w hotelarstwie nie pracuje. Odwiedzilem tez Osake... Kick ass!