Podróż Poleszuki-plemię, które mieszka na bagnach - Ucha nad jeziorem Białym



2010-05-14

Skrzypiały ośki starych wozów. Konie z wysiłkiem ciągnęły po lesie fury załadowane ludźmi. Siedziało ich na wozie po 4-5 osób. Między nimi panowała cisza,przerywana od czasu do czasu chrapaniem koni, nie licząc szumu lejącego niemiłosiernie deszczu. Skulone postacie siedzące na sianie przenikało przeraźliwe zimno, a woda wdzierała się w każdą szczelinkę pomimo ubrań wykonanych w kosmicznych technologiach i foliowych płaszczy przeciwdeszczowych w kolorze fioletowym. Płaszcze te zostały wykupione co do jednego przez polskich panów kilkadziesiąt minut wcześniej w wiejskim sklepiku.

-Wio! - głośno przynaglał konie woźnica, pomagając sobie lejcami. Woźnicowie byli jedynymi ludźmi którzy nie mieli na sobie płaszczy przeciwdeszczowych, goretexów,ani nawet porządnych kurtek, o czapkach nie wspominając .Stare dresy i tenisówki szybko stały się kompletnie przemoczone, a z włosów spływały strugi wody. Ale na woźnicach, zdaje się, nie robiło to najmniejszego wrażenia. Czy to pierwszy raz? Ciągle przecież widywałam rolników w polu, którzy nic sobie nie robili z padającego deszczu spokojnie kontynuując swoją pracę. Deszcz przyjdzie i pójdzie,a praca musi być zrobiona.

Woźnicowie byli również jedynymi ludźmi, którym nie było zimno. Stać ich było nawet na porywy fantazji w postaci nagłego zeskoczenia z pędzącego wozu w celu narwania bukieciku konwalii dla polskich dam, po czym doganiali furę,wskakiwali w biegu i odbierali lejce z rąk pasażera kompletnie zaskoczonego obowiązkiem powożenia pędzącym koniem. Po czym zupełnie spokojnie zaplali kolejnego papierosa, od czasu do czasu wykrzykując to swoje "wio!.

Czy to kard z filmu wojennego, gdy uchodźcy jadą furami w nieznane? Nie, to
Polacy chcieli urządzić sobie wycieczkę przez poleskie lasy nad jezioro
Białe. Jezioro leży prawie na granicy z Białorusią, więc dołączają do nas
ukraińscy pogranicznicy. Będą nas pilnować, czy nie wywiniemy jakiegoś
dywersyjnego numeru.


-Zrób zdjęcie- poporosił brat. Nie mogę, nie tylko z tego powodu, że zgrabiałe palce nie mogą utrzymać aparatu, ale zalany wodą aparat cyfrowy  przestał
działać. Pozostało mi kontemplowanie kolejnych godzin na furze i marzenia o
kubku gorącej herbaty.


W końcu dojeżdżamy na miejsce. Pomiędzy drzewami prześwituje jezioro Białe.  Nikt jednak nie patrzy w jego stronę. Wszyscy biegną do rozpalonego ogniska zająć najlepsze miejsce. Wkrótce ognisko otoczone jest szczelnym kordonem  Polaków, którzy probują się rozgrzać i wysuszyć ubranie. Poleszucy zachowują rezerwę, nie integrują się. Stoją nieopodal razem z żołnierzami w strugach lejącego deszczu i zimnego wiatru. Zabrakło dla nich miejsca przy ognisku, jak i pod dachem w drewnianej szopie, wypełnionej zziębniętymi Polakami jak śledziami w beczce.


Nad ogniskiem zawisł kociołek. Poleszucy przygotowują uchę-lokalną zupę
rybną. Do gotującej się wody wrzucają ziemniaki, marchew, przyprawy, i na
końcu ryby. Jaka to rozkosz gdy coś gorącego rozgrzewa cało od środka! Ustawia się kolejka, każdy z miseczką wyciągnięta w stronę chochli z gorącą zupą. Misek  dla wszystkich nie wystarcza, więc Poleszukom przypadają miski po Polakach, w których jedzą ostatki zupy z kotła. Pomimo, że nie wyglądali na zziebniętych, ani wygłodzonych, jedzą zachłannie, z apetytem.


Przyjechałam tu z pytaniem-czy to stare Polesie jeszcze istnieje? Szukałam
go na bagnach i na łódce, szukałam w zapadłych wioskach, kołchozach i pod
pomnikiem Lenina. Wiele sie tu zmieniło. Bagna zmelirowano, wioski wyludniły
się, ucichły starodawne pieśni. Jednak dusza Poleszuka trwa na przekór
wszystkiemu .Zahartowana na niewygody, przeciwności losu, chłostana wiatrem, chłodem i głodem, pokorna i cierpliwa. Jak poleska brzózka na polu, skromna i piękna, targana burzami, a mimo to-niezłomna.


I na koniec-jestem niezaspokojona. 5-dniona autokarowa wycieczka zorganizowana miała byc tylko zwiadem przed prawdziwą  wyprawą na Polesie.


Wciąż na nią czekam.