CAIRNS
Wylądowaliśmy bez problemów w Cairns oglądając z powietrza wspaniałe widoki Wielkiej Rafy Koralowej, a dokładniej Barierowej. Zapiera dech w piersiach. Niestety przez okienko z samolotu nie da się zrobić dobrej fotki. Mimo wszystko dwie zamieściłem.
Lotnisko w Cairns to taka większa szopa, przypomina mi lotnisko w Katowicach-Pyrzowicach sprzed kilku lat. Ale remontują i rozbudowują.
Po wyjściu z samolotu aż chce się krzyczeć z radości – SŁOŃCE, SŁOŃCE, SŁOŃCE, CIEPŁO!!!!!! Wyglądamy nieco śmiesznie, ponieważ na razie nie zdążyliśmy się przebrać i mamy ciuchy dobre na chłodne Christchurch a nie cieplutką północ krainy Oz. Ale co tam, jest ciepło…
Busikiem a nawet kilkoma jedziemy do hotelu. Pierwsze wrażenia z Cairns – western. Niska zabudowa, domki podobne do tego co pokazałem na zdjęciach z Rotorua w Nowej Zelandii. Piętrowe, z balkonikami, szerokie ulice, czuć TOTALNY LUZ… JEST PIĘKNIE! A jeszcze piękniej, ponieważ mamy spędzić w jednym miejscu trzy noce z rzędu. WOW, na razie prawie codziennie mieliśmy inne miejsce nocowania (za wyjątkiem Queenstown). Marzymy już o praniu i jakimś odpoczynku. Będzie można także się trochę wyspać, bo dotychczas wstawaliśmy wczesnym świtem, szybkie śniadanko i w drogę…
Zaraz po zalogowaniu się w hotelu (dość specyficzny swoją drogą), idziemy w kierunku plaży. Prawdą okazało się (niestety), że wybrzeże jest niebezpieczne z co najmniej dwóch powodów, mianowicie parzących meduz i krokodyli słonowodnych. Nieco zniechęciło nas to do próby kąpieli w morzu. Co prawda temperatura była "średnia" czyli w okolicach 25 st w dzień, ale jednak...
Korzystaliśmy za to z pięknego basenu miejskiego ulokowanego praktycznie na brzegu morza. Byliśmy tam w środku miejscowej zimy, czyli w sierpniu, i podobno jest to właściwie jedyny moment, gdy można te okolice zwiedzać komfortowo.
Fascynujący jest zwyczaj korzystania z publicznych stanowisk grillowych umieszczonych na przybrzeżnym deptaku. Zarówno rano jak i wieczorem grupy osób przychodzą na wspólne posiłki. Coś wspaniałego.
W samym Cairns wbrew pozorom jest sporo do zobaczenia. Ponieważ jest to miasteczko typowo turystyczne, jest mnóstwo knajpek i sklepów. Do dzisiaj żałuję, że nie kupiłem sobie paska ze skóry krokodyla. Obawiałem się, że przy przekraczaniu granicy mogę mieć kłopoty. Ale i tak żałuję. Sklepów jest co niemiara, tak samo knajpek o różnym standardzie. Można bardzo dobrze zjeść w zasadzie na każdą kieszeń.
Po powrocie do hotelu odpoczywamy i staramy się dorwać do pralek (proszek do prania można kupić w woreczkach w recepcji). To jest teraz strategiczne miejsce i toczą się tutaj prawdziwie harcerskie podchody. Najważniejsze, że są trzy pralki, ale tylko jedna suszarka. Nie wiadomo jak długo pierze, więc trzeba do jakiś czas biec z tarasu na I piętrze na którym testujemy australijskie wina, i pilnować swojej kolejki do suszarki. Jakoś mam pecha. Może to atmosfera pikniku na ulicy, gdzie gra orkiestra, ludzie tańczą i bawią się, może kolejne kieliszki wina nalewanego z tzw. ‘casku’ czyli kartonowego pudła.
UWAGA! Każdemu kto z góry nas odsądzi od czci i wiary za picie wina z kartonu uprzedzam, że to są inne zwyczaje i inne wino. Zresztą całkiem niedawno w Katowicach w sklepie znanego winiarza-aktora, kupiłem kilka takich kartonów – BARDZO DOBRE wino…
W końcu jednak udaje się wysuszyć pranie i można spokojnie się przespać… Zbieramy siły na kolejne wycieczki. Przed nami wycieczka do Kurrandy.