Podróż Albania - w krainie bunkrów - Tylko głupiec nie chce mercedesa



2010-03-30

Większość turystów przyjeżdża do Albanii do nadmorskich kurortów albo spędza w niej dwa, trzy dni w czasie wyprawy po Bałkanach. Ja postanowiłam objechać ją dookoła, co nie wydawało się specjalnie trudne, bo cały kraj liczy sobie 28,7 tys. km kw. (dla porównania - województwo mazowieckie ma 35,5 tys. km kw.). Początki były obiecujące. Na pierwszym dworcu, na który dotarłam, konduktor pierwszego autobusu zaczepił mnie, pytając: - Durrës?

Tak, właśnie do Durrës chciałam jechać! To nadmorski kurort słynący z ciągnących się kilometrami plaż i antycznego amfiteatru, niemal zabudowanego przez sąsiadujące z nim bloki. Takich kontrastów jest tu więcej: przy jednej z hałaśliwych ulic znajduję pozostałości rzymskiej bazyliki, a kiedy chcę zrobić zdjęcie wiekowych murów miejskich, w tło wciąż wchodzi mi socrealistyczny pomnik bojowników.

Ale Durrës to wypoczynkowe zaplecze stolicy, położone zaledwie godzinę jazdy od niej i połączone z nią wygodną drogą (czytaj: gładkim asfaltem). Dalej już nie jest tak łatwo. Kiedy chcę jechać do Beratu, właściciel hotelu pakuje mnie w autobus podmiejski, każąc z niego wysiąść na ostatnim przystanku. - Tam jest nasze centrum transportowe dla całego południa kraju - mówi z dumą. Centrum okazuje się rozkopanym placem pod estakadą, na którym na pasażerów czekają dwa prywatne minibusy, odjeżdżające, kiedy zbierze się komplet. To najpopularniejszy miejscowy środek komunikacji. Ponieważ kierowcy walczą o każdego pasażera, zatrzymają się wszędzie, gdzie się chce wysiąść albo wsiąść. Albańczycy to bardzo rodzinny naród: na kolejnych "przystankach" widzę więc całe gromady odprowadzające odjeżdżającego, jakby to była podróż na koniec świata, a nie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Żegnają go długo i wylewnie, całując i ściskając. Autobus czeka. Pasażer wsiada. Już mamy odjeżdżać, kiedy ktoś zauważa starszą kobietę w czerni (tu ubierają się tak wszystkie wdowy) wyglądającą ze sklepu i pokazującą, żeby na nią poczekać. Czekamy. Po kilku chwilach kobieta wsiada, zagadując coś do kierowcy. Czekamy dalej. Po kolejnych kilku chwilach ze sklepu wychodzi druga wdowa.

Na czas przejazdu, bardziej niż nieregularny transport i nieplanowane przystanki, wpływa jednak stan dróg - są wąskie, kręte i dziurawe. W górach, które zajmują trzy czwarte powierzchni kraju, do wielu miejsc dojedzie się tylko autem z napędem na cztery koła. Bywają trasy tak trudne (np. okolice Teth na północy), że miejscowi radzą pokonywać je tylko u boku znającego je kierowcy, a i tak niebezpieczne odcinki lepiej po prostu przejść.

Tam, gdzie na zdrowy rozum nie powinno się jechać szybciej niż 40 km na godz., Albańczycy mkną z piskiem opon na zakrętach. Miejskie place, chodniki, parkingi, zatoczki, zakręty, skały zdobią pomniki ofiar wypadków. Stoją co kilka kilometrów, czasami dwa albo trzy obok siebie. Zwykle jest na nich zdjęcie osoby, która zginęła (często kilku), nierzadko też sfotografowany wrak samochodu. Na górskich serpentynach człowiek patrzy w przepaść i wyobraża sobie, jak długo spadał tam samochód. Zdarza się, że wrak leży tam nadal. Zwykle to wrak mercedesa. Tak, to prawda - w biednej Albanii to podstawowy model samochodu, który można zobaczyć zarówno na reprezentacyjnej stołecznej ulicy, jak i polnej wiejskiej drodze, w wersji luksusowej albo niemal zabytkowej, wyprodukowanej kilkadziesiąt lat temu. Albańczycy tłumaczą, że to najlepsze wozy na ich kiepskie drogi. Poza tym mają tu rangę pewnego symbolu - kto chciałby inny samochód, skoro może mieć mercedesa?

Skąd go ma? Na pewno nie od oficjalnego dilera z przedmieść Tirany, który kilka lat temu wyznawał dziennikarzowi "New York Timesa", że sprzedaje ich najwyżej 50 rocznie. Stare modele zwykle przywożą emigranci przyjeżdżający na wakacje do rodzin w kraju. Nowe w większości są kradzione, ich właściciel często oddaje je "złodziejowi" razem z papierami, równocześnie zgłaszając szkodę ubezpieczycielowi.