Uciekł nam pociąg do Anuradhapury, więc wsiedliśmy w ciapąg do Kandy. Co to za różnica na początku podróży… Trzy godziny w wagonie. Duchota. Pociąg rozkołysany niemiłosiernie. Po drodze wielu sprzedawców owocowych nawiedzających nasz wagonik, wielu przekąskowych oraz (!) jeden śpiewak z tamburynem. A na samym dworcu kolejowym, jeszcze przed wejściem do pociągu – organizatorzy miejscówek. Czyli załatwiacze miejsca siedzącego. I to za (przez chwilę przynajmniej) darmo. Ale jednak nie za darmo – sprytny pan oczekiwał datku za usługę zajęcia miejsca, a był on niesłyszący, co zaświadczał kserokopią (!) rysunku (!) szkoły dla niesłyszących. Taaa….
Na stacji docelowej dziewczyny zostały zaskoczone kibelkami w postaci dziur w podłodze. Tam też naszedł nas Nasur – kierowca tuk-tuka. Miał nas tylko za grosze zawieźć do dzielnicy hotelowej, a zawiózł do zaprzyjaźnionej gospodyni pensjonatu. Ale że było tu miło i schludnie, niedaleko do centrum, a i cena przyzwoita, to zostaliśmy.
Zrzuciliśmy bagaże, przeszliśmy się do centrum Kandy, mnie upatrzył miły skądinąd koleś, który po półgodzinie rozmowy wyjawił, że zależy mu, byśmy zaszli do jego sklepu z batikami. Uparty i metodyczny był nad wyraz. Wedle dziewczyn – zakochał się, jak nic. Nie wiem, nie wiem, w każdym razie nawet mnie (cierpliwego i bardzo trudnego wytrącić z równowagi) zaczął irytować. Odwiedziliśmy ogromnie ważną dla Lankijczyków, bo przechowującą świętą relikwię w postaci zęba Buddy (mało wiarygodna rzecz, no ale niech im będzie… w każdym razie, jak się później dowiedzieliśmy, podobnych świątyń jest w świecie co najmniej trzy; sam Budda został spopielony po śmierci, a wątpliwe jest, by ktoś mu zęba wydłubał za jego życia… skąd zatem te relikwie?). Czekanie długie w kolejce. Zęba żadnego nie widać, bo umieszczony w siedmiu opakowaniach (coś na zasadzie matrioszki). Na szczęście sama świątynia jest warta zobaczenia. A i obrządki w niej poczyniane to też niesamowite wrażenie.
Coś trudno tu łyknąć piwa wieczorem. Trafiamy do knajpki dla tylko turystów. Cena wygórowana – coś około 12 zł za butelkę, no ale niechże już będzie.
Do noclegowni musieliśmy pomknąć okrężną drogą, bo najkrótsza została zamknięta przez policję. A ta wiodła wokół jeziora i to pod ostrzałem dżunglowych wron! Marta trafiona, Eliza trafiona, ja oberwałem tylko w plecak.
Ustalamy z gospodynią plan wycieczki na następny dzień i kwestię śniadań. Tu uwaga socjologiczna, którą wreszcie z pełnym przekonaniem mogę wygłosić – Lankijczycy, jeśli mają do czynienia z grupą ludzi, wszelkie sprawy, ustalenia, pytania, ale też i rachunki niosą do faceta. Nie będę tego tematu rozwijał. Taka kultura i już.
PS 1.
Przekąski w pociągu pakowane są wyłącznie w torebki z kartek wyrwanych ze szkolnych zeszytów. A na kartkach szlaczki, dziecięce rysunki, ćwiczenia z kaligrafii. Urocze.
PS 2.
Bilety do pociągu oczywiście są. Konduktorów zaś nie ma. Jak to działa? Musisz oddać bilet przy wyjściu z docelowego dworca. Jeśli nie masz biletu do zwrócenia – masz poważne kłopoty. Hmm.