Safari lakonicznie? Szału nie było…
Park narodowy Yala to piękne, naprawdę dziewicze tereny dobrze w swej pierwotnej postaci zachowane. Polowanie na zwierzynę skończyło się ujęciami następujących trofeów: mangusty, pawi, bawołów wodnych, małp, waranów, jelenia, krokodyla, marabuta, saren, szakali, no i słoni oczywiście. Raz z boku, dwa razy z tyłu, zawsze z daleka :)
To niemało oczywiście. Zabrakło natomiast clou wycieczki, czyli lampartów. Nie oczekiwaliśmy oczywiście cudów. Że będą nam z rąk jadły i dały się po grzbietach głaskać. No ale ich nie było nawet z bardzo daleka. No dobrze, nie jesteśmy dziećmi i nie będziemy nóżkami tupać, że obiecanego cukierka nie dostaliśmy. To w końcu rezerwat, a nie zoo. A prawdziwie dzikie zwierzę powinno być niezauważalne, jak sądzę.
Najbardziej na safari podobała mi się scena, gdy lotem błyskawicy obiegła załogi dżipów wieść, że oto gdzieś pojawił się lampart. Kierowcy dali po garach! Rozpoczęły się wyścigi do tego miejsca. Istne szaleństwo, byle zdążyć. Drogi były mocno offroadowe z wielkim wykrotami, auta często leciwe i zdezelowane, za to kierowcy mieli mnóstwo fantazji:) Wyturlało nas jak w pralce automatycznej przy odwirowaniu. Defendery skrzypiały niemiłosiernie, jakby za moment miały się rozlecieć. A na miejscu… gaszenie silników i cisza. Wyczekiwanie. Długie minuty wpatrywania się w krzaki. Nadzieja. I nic… Lamparty tym razem nie dały się podejść. Nasza fura na dodatek złapała kapcia. Ale nie w czasie opętańczego enduro na szczęście.
Byłem zadowolony, ale postanawiam – jeśli następne safari (o ile w ogóle), to tylko w Kenii.
Dnia zostało nam jeszcze dużo, więc udajemy się do Kataragamy. To miasteczko, do którego zmierzają liczne pielgrzymki. Co ciekawe, pątnicy są różnych wyznań, bowiem znajdują się tutaj, i to obok siebie niemalże, trzy ważne świątynie różnych wyznań. Co prawda tego dnia akurat wyznawców hinduizmu oraz islamu było niewielu, natomiast tłumy nieprzebrane stanowili wyznawcy najliczniejszej na Sri Lance religii – buddyzmu. Wierni niosą w darze pęki kwiatów lotosu, a często też ogromne patery z kwiatami i owocami. O godzinie zwanej puja otwierana jest dla nich świątynia ze świętym posągiem Buddy, przy którym mogą swoje dary złożyć. Odbywa się przy rytualnym waleniu w bębny i biciu w dzwony. Najbardziej osobliwie wygląda zwyczaj palenia orzechów kokosowych i po zmówieniu modlitwy rozbijaniu ich z impetem o kamienne bloki.
Zrobiłem przy dagobie zdjęcie pewnemu kapłanowi. Wyglądał oryginalnie, nie miał jednego oka i trochę przypominał mistrza z Kill Billa Tarantino. Jednym okiem zauważył, że robię mu zdjęcie, podszedł do mnie i poprosił gestem, bym mu to zdjęcie pokazał. Oho, myślę sobie, chyba przegiąłem i duchowny będzie domagał się, bym zdjęcie wykasował. Tymczasem on położył mi rękę na głowie i mamrotają jakieś mantry udzielił błogosławieństwa. Super! – pomyślałem. Łaski bożej nigdy za wiele, od jakiego by tam boga nie pochodziła.
Ale żeby przygoda nie miała wymiaru czysto duchowego i mistycznego, kapłan, pustelnik, mnich czy kim-on-tam-kolwiek był zażądał… datku. Oczywiście dałem. Jednak jakiś taki niesmak z bycia uczestnikiem małego aktu symonii pozostał.