Podróż Mannheim, miasto marzeń - Mannheim, miasto marzeń



2009-04-15
  Mannheim, miasto marzeń Jakkolwiek tytuł tego wypracowania brzmi sugestywnie, to jednak niewiele ma wspólnego z prawdą. Samo Mannheim nie jest przedmiotem moich marzeń, miasto jest nudne i uporządkowane – choć zdarzają się wyjątki – tak jak inne niemieckie miasta. Brak jest tego, co Andrzej Stasiuk określił jako „słowiańską rozpierduchę”. Mannheim jest dla mnie niezwykle miłym wspomnieniem dlatego, że 21 października 2007 roku miało tam miejsce zdarzenie które skłoniło mnie do wyprawy nad Ren. Ale od początku. Pod koniec 2006 roku pojawiły się informacje, że kanadyjskie trio Rush ma w następnym roku wydać nowy album oraz ruszyć w trasę – także po Europie. Wszystko się potwierdziło. Płyta „Snakes & Arrows” ukazała się w czerwcu 2007, ale wcześniej znane były miejsca i terminy koncertów. Najbliższymi miastami były Mannheim i Oberhausen. Padło na Mannheim, bo Jacek, nasz przyjaciel z Łodzi, pracował tam przez kilka lat, zna teren i w ogóle. Zwłaszcza to „w ogóle” było mocnym argumentem. Wyruszyliśmy w rozdeszczony piątek, 19 października 2007 roku. Do momentu wyjazdu nie zdążyłem zmienić letnich opon na zimowe, co znakomicie umiliło jazdę po sudeckich szosach, już po czeskiej stronie. Wspaniałym dodatkiem do letnich opon była śnieżna zadymka, momentami tak intensywna, że nie dało się jechać szybciej jak 10km/h, co i tak na stromych spadkach było prędkością zawrotną. Kilka razy miałem poczucie, że tył samochodu chce być szybszy od przodu, kompletnie ignorując moje wysiłki jakiej takiej kontroli nad torem jazdy. Obraz nocnej tułaczki po czeskich Sudetach byłby niepełny, gdybym zataił fakt trzykrotnego pomylenia drogi – przy całkiem niezłej znajomości tego terenu. Szczęśliwie – choć późno, ok 22 - dotarliśmy jednak do Cieplic nad Metują, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Następnego dnia, w sobotę 20 października ruszyliśmy dalej. Z nocnego śniegu zostało na szczęście niewiele. W dobrych humorach dotarliśmy do Pragi. Zjechałem na praską obwodnicę („jiżni spojka”), i przez dłuższą jej część jechałem bezbłędnie. Niestety na Smichowie misterny plan diabli wzięli, pomyliłem się na światłach, i w następstwie tej pomyłki zaplątałem się w jakieś cholerne blokowisko. Sytuację komplikował fakt, że nie było tabliczek z nazwami ulic, a to z kolei uniemożliwiało odnalezienie się na planie miasta. Wiedziałem tylko, że jestem w Pradze, ale z tej wiedzy nie wynikało kompletnie nic. Wściekły powiedziałem do W. - popatrz, cholerne Pepiki, jak w 68 zdjęli i pochowali drogowskazy i tabliczki z nazwami ulic, to do tej pory ich nie założyli z powrotem. Pan Bóg jest jednak miłosierny i zesłał mi wybawienie w postaci Czecha, który akurat wtedy wyszedł z dzieckiem na spacer. Zaletą mojego zbawcy było to, ze przed laty studiował w Polsce, więc mógł mi zawiłości trasy wyjaśnić całkiem dobrą polszczyzną. Humory poprawiły nam się po wjeździe na pilzneńską autostradę. Dalsza podróż przez Czechy minęła bez niespodzianek. Kiedy posilaliśmy się w ostatniej knajpce przed niemiecką granicą zadzwonił telefon. To był Jacek, który pewnie i szybko zmierzał tą samą drogą. Po kilkunastu minutach od rozmowy nasza ekipa była w komplecie. Razem z Jackiem jechali: Joasia, Paweł i Remik. Remikowi, uzbrojonemu w laptop, którego nazywał pieszczotliwie „Pan Tosziba”, przypadła rola pilota. Wywiązywał się z tego zadania na ogół bezbłędnie. Piszę „na ogół”, bo jedna zmyłka się trafiła. W okolicach Ołomuńca Remik, większe zaufanie pokładający w „dżi-pi-esie” i „Panu Toszibie” niż w Jackową znajomość trasy, zamiast prowadzić na Pragę, poprowadził na ..Kłodzko. „Dzięki” tej pomyłce stracili jakieś dwie godziny ;-). Granicę Niemiec przekroczyliśmy zgodnie i dalsza droga minęła bez większych niespodzianek. Ale nie bez pomyłek, niestety. Pod Ambergiem pierwszy raz, i pod samym Mannheim drugi raz. Nie muszę chyba dodawać, że to ja się zgubiłem :-). Pierwsza pomyłka była fraszką, szybko się odnaleźliśmy, ale przy drugiej było już gorzej. Jacek pomylił zjazdy z autobanu do Mannheim. Szybko to skorygował, i natychmiast wrócił na autostradę. Niestety nie moglem zrobić tak samo, mam słabszy i wolniejszy samochód. Nie pozostało nam nic innego, jak radzić sobie bez Jacka. Krążyłem po wyludnionych ulicach miasta, i kiedy wydawało mi się, że za nic nie trafię na miejsce, zadzwonił Jacek. Okazało się, że zgubiłem go na pierwszym zjeździe, ale niedługo po tym, zacząłem za nim znowu jechać(nie mając o tym pojęcia), i ponownie pomyliłem drogę tuż przed naszą kwaterą. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Potem kolacja, prysznic i spać. Niedziela, 21 października, zaczęła się nieszczególnie. Padało od samego rana, i tak przez cały dzień. Trochę powałęsaliśmy się po mieście, a wieczorem udaliśmy się na koncert. Pojechaliśmy tramwajem nr 6a. Jacek wyjaśnił, że to specjalna linia do SAP Arena. Bezkonfliktowo dojedziemy na miejsce, a po koncercie wrócimy. Niestety nie były to zbyt ścisłe informacje. Linia „6a” dowiozła nas bez przeszkód do hali, ale po koncercie skończyły się żarty, zaczęły się schody. Skończyło się szczęśliwie, do domu wróciliśmy taksówką (nawet niedrogo wyszło, w przeliczeniu na kilka osób). Kolejna – skromniejsza ;-) kolacja, i znowu czas spać. W poniedziałek była piękna i słoneczna pogoda. W takim nastroju przyszło nam się pożegnać z Mannheim. Droga powrotna była banalna. Oczywiście Remikowy „Pan Tosziba” nie uwzględnił remontu i objazdu, ale potem było już z górki. Szybko straciliśmy kontakt z Jackiem - jeszcze tego samego dnia chciał dotrzeć do Łodzi. Jechaliśmy wolniej, ale nie ustrzegło mnie to od pomyłki ;-). jedynej na drodze z Mannheim do Cieplic, gdzie czekał na nas ciepły i wygodny nocleg :-). A wtorek, ruszyliśmy do Warszawy. Właściwie trudno napisać coś konkretnego o odwrocie – poza tym, że znowu pomyliłem drogę, i zamiast kierować się na „Wrócłąw” - jak czasem na drogowskazach piszą Czesi, w miarę połykania kolejnych kilometrów zacząłem niebezpiecznie zbliżać się do Pragi. Na szczęście pomyłka miała miejsce w Nachodzie, więc niewiele drogi nadłożyłem. Po czeskich i niemieckich autostradach „polskie drogi” były nielichą udręką, ale i je udało się pokonać. Uzupełnieniem relacji „pisanej” są zdjęcia poniżej.
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26