Dziś odbieramy naszą Hondę Brio - maleńki hatchback z automatyczną (niestety) skrzynią biegów. Marek trochę kręci nosem i mówi, że w górach możemy mieć kłopot. Auto ma skrzynię hydromatyczną bez możliwości sterowania ręcznego, a motor zaledwie 1 l pojemności. Taki zestaw może nie wystarczyć na góry...i okazało się pod koniec naszego rajdu po północnej Tajlandii, że Marek rzeczywiście miał rację...ale to jeszcze daleko przed nami. Tymczasem prosimy o wskazówki dotyczące wyjazdu z Bangkoku. Generalnie chcemy na północ i zachód kraju. Myślimy o Ayutthaya jako o pierwszym etapie, ale równie dobrze mógłby to być Damnoen Saduak. Nie jest dla nas istotne czy kółko będziemy robić zgodnie ze wskazówkami zegara, czy też w przeciwnym.
Pracownik biura rysuje nam coś, co według niego jest planem. Wyjazd (jak nas zapewnia) jest prosty jak powierzchnia stołu ping pongowego. Zaledwie po dwudziestym którymś objaśnianym zakręcie Marek się troszkę gubi, co dla naszego biurkowca jest dowodem na to, że biała część ludzkości nie należy do nadzwyczaj rozgarniętych.
Z rezygnacją i grymasem zaczyna więc od początku tłumaczyć tak banalną przecież drogę. Dyskretnie przy tym obserwuje Marka. Gdy tylko dostrzega powrót grymasu, który nie świadczył o wybujałym intelekcie interlokutora, natychmiast przechodzi do zamknięcia rozmowy, mówiąc "no worries mate! You can not get lost!" popisuje się znajomością australijskiego slangu. Zabawnie brzmią te słowa w 11 milionowej metropolii, gdy przed nami mamy do pokonania wiele dwu i trzypoziomowych skrzyżowań.
Nie chce się rozpisywać o naszej epopei, przypominającej perypetie bohatera wracającego do swej ukochanej wyspy - Itaki. Dość powiedzieć, że po jakiś 3 godzinach Marek powiedział z uśmiechem "wyjeżdżamy z Bangkoku", tyle że w kierunku na Damnoen, a nie na na Ayutthaya. Przez te 3 godziny zostało mi po wielokroć udowodnione, że Polak niezależnie od tego gdzie mieszka , wszystko, a już zwłaszcza swoje frustracje potrafi wyrazić za pomocą 4 słów i nie mam tu na myśli słów, których moglibyśmy używać na przykład w przedszkolu. Co istotne jednak, że wraz z oddalaniem się od Bangkoku , markowy słownik zaczął się szybko wzbogacać.Damnoen Saduak znajduje się jakieś 120 km od miejsca, w którym wypożyczyliśmy auto, ale nasz licznik wskazuje 2 razy tyle...dziwne, bo przecież według naszego cicerone zgubiliśmy się tam, gdzie nie mogliśmy się zgubić.
Zanim dojechaliśmy do słynnego targu na wodzie przejeżdżaliśmy jeszcze przez Muang Samut - miasteczko znane z bazaru wzdłuż linii kolejowej , a właściwie to dokładnie na torach. Gdy przejeżdża pociąg wszystkie kramy podnoszone są do góry, jak bateria zwodzonych mostów, a po chwili opuszczane i bazarowe życie wraca natychmiast do swej normy...aż do następnego pociągu.
Rejon, po którym podróżujemy jest zupełnie płaski i praktycznie leży na wysokości poziomu morza, no może czasem +1, a w najwyższych punktach może nawet 2 m n.p.m :)
Ten rejon to podsuszona delta rzeki Chao Phraya. Niezwykle urodzajna ziemia poprzecinana jest pajeczyną kanałów irygacyjnych. Jest ich tu setki, a naszym zdaniem nawet tysiące kilometrów. Główną uprawą są palmy olejowe i kokosowe.Przy drogach jest tu mnóstwo kwitnących właśnie drzew poincjana. Jest maj i sezon turystyczny jak kamień Syzyfa stoczył się na samo dno. Poza tym jest godzina 16.00 a niemal wszyscy turyści, którzy tu przyjeżdżają jadą z powrotem do Bangkoku, lub też dalej do Kanchanburi. Nie widzimy więc ani jednej turystycznej duszy.
Tymczasem znajdujemy pokój w sympatycznym hotelu, dumnie chociaż nie wiadomo z jakiej przyczyny nazwanego resortem i resztę dnia i wieczoru spędzamy pluskając się w basenie.
Rankiem, jeszcze przed godziną 7.00 jedziemy na targ w Damnoen Saduak. Ku naszemu zaskoczeniu w kanałach pływają 3-4 łodzie i to wszystko. Cały targ w obecnych czasach utrzymywany jest tylko i wyłącznie jako atrakcja turystyczna, więc w miesiącach, kiedy ruch jest niewielki targ kurczy się do zaledwie paru procent swego rozmiaru z grudnia, czy stycznia.
Za chwilę Marek pokazuje mi kobietę na łódce. Rozpoznaję ją, chociaż nigdy tu nie byłam. Pojawia się na zdjęciach niemal każdej relacji z tego miejsca. Włóczymy się chwilę po targu i trochę poza nim.Jedziemy jeszcze do paru innych ( Damnoen jest najbardziej znany, ale w istocie w tych okolicach podobnych targów jest co najmniej kilkanaście).Podoba mi się ten labirynt dróg i palmowych upraw. Wjeżdżamy w miejsca , do których nie docierają żadne wycieczki. Po paru godzinach nasza ciekawość jest już nasycona i postanawiamy jechać dalej - do Kanchanburi.