Podróż Jeden dzien w Hawanie. - Jeden dzien w Hawanie



Od szczeniecych czasow chcialem zobaczyc Hawane. Odrobine tropem Hemingwaya [mieszkalem kiedys kilka lat w poblizu Oak Park, IL] a po czesci [to juz po latach] chec otarcia sie o skansen komunizmu, jaki pamietam z dzieciecych lat. W 2008 roku wybralem sie na Kube dwukrotnie. Pierwszy raz to byla Guarderavaca w poblizu Holguin [wschodnia Kuba], za drugim razem wyladowalem w Varadero - wlasnie ze wzgledu na Hawane. [Hawana - mam problem z pisaniem nazwy tego miasta, bo uparcie wklepuje v zamiast polskiego w; lata emigracji robia swoje i polski ubozeje].

Do Hawany wybralismy sie na wycieczke jednodniowa [przy czym oplacilo sie sprawdzanie pogody wczesniej - bo udalo nam sie trafic na jedyny odrobine deszczowy-chlodniejszy dzien podczas tygodniowego pobytu na Kubie - w sam raz na zwiedzanie miasta]. Wybralismy opcje trasferu z hotelu do Hawany i z powrotem, glownie dlatego ze preferuje zwiedzanie na wlasna reke, zwlaszcza jesli mam do czynienia z grupa przypadkowych ludzi.

Z Varadero podrozuje sie do stolicy okolo 2 godzin z przerwa na siusiu na granicy prowincji Matanzas i Hawana. Maja tam cos na ksztalt rest area z obowiazkowa pina colada, czynna lazienka i "podworkowa kapela" grajaca oczywiscie rytmy Buena Vista. Przy okazji jest to ciekawy punkt widowiskowy, polozony na stromym wzgorzu, na samym dole wije sie rzeka a odrobine ponizej platformy widowiskowej "hasaja" beztrosko w powietrzu sepy.  Od tego miejsca jest juz coraz ... gorzej, bo wjezdzamy w zaglebie zloz roponosnych. Po obu stronach drogi stercza charakterystyczne zurawie a w powietrzu unosi sie zapach siarki. Mimo to prawdziwa orgia zapachow - dopiero przed nami.

Przedmiescia Hawany to m.in. oboz ichniejszych pionierow, kiedys cos na ksztalt slynnego Arteku plus sanatorium dla chorych dzieci, dzisiaj wyglada [jak reszta Kuby] na mocno zuzyty. Poza tym obskurne socjalistyczne bloki z wielkiej plyty, choc jak zaznacza przewodnik, dobrze jest miec i taki dach nad glowa w dwumilionowym miescie, zwlaszcza po ostatnich dwoch huraganach.

Do starego miasta wjezdza sie bodajze 800 metrowym tunelem i tuz za nim, autobus sie zatrzymuje, wypluwajac nielicznych jak ja transferowiczow, podczas gdy pozostali jada zwiedzac zorganizowanie. Zaopatrzeni w przewodnik, mape ruszamy tropem Hemingwaya. Mijamy katedre, gdzie po raz pierwszy trzeba sie bylo opedzac od kolorowo przystrojonych dam [uno peso - uno photo] i juz mamy przed oczami, widoczna z daleka zolta tabliczke z napisem Bodeguita del Medio. Prawde mowiac bylismy juz wtedy glodni, wiec zgodnie postanawiamy zostac tam na wczesny lunch. Niestety, lokal okazal sie tak zatloczony [glownie przez robiacych zdjecia turystow, bo przy barze siedzialo raptem dwoch trunkowiczow], ze po zrobieniu kilku zdjec wnetrza przez drewniane kraty, ruszylismy dalej. La Floridita przeciez calkiem niedaleko.

La Floridita - przyjemna niespodzianka, nie bylo tloku a wnetrze wygladalo wrecz ekskluzywnie z okazalym obrazem za barem i dzialajaca przyzwoicie lazienka. Zamowilismy kreolskie kanapki i "pape hemingwaya" [podobno sam wymyslil ten drink. Ceny typowo "turystyczne" kanapki po okolo 8 peso, drinki 6 peso. Caly lunch plus tip wyniosl okolo 40 CUC - zdjecia wliczone w cene. Oczywiscie od razu pojawila sie grupa muzykow z nieodlaczna Buena Vista w repertuarze. Dodam jeszcze, ze w lewym rogu przy barze "siedzi sobie" naturalnej wielkosci rzezba slynnego pisarza.

Posileni, ubozszi o jakies 50$ ruszylismy dalej. Poniewaz ja uparlem sie na Hamel wybralismy sobie Concordia jako trase marszruty przez Cetro Hawana. Im dalej na zachod tym miasto ubozalo, gnilo i rozpadalo sie coraz bardziej - w tej okolicy miniaturowa uliczka Hamel z jej kolorowo pomalowanymi scianami domow, rzezbami i kilkorgiem turystow - to oaza. Stamtad juz dwa kroki na Malecon, ow slynny, nadmorski, 8 km bulwar. Wietrznie bylo tego dnia i miejscami bryzgajaca woda przebijala sie az do drogi, polewajac obficie przejezdzajace samochody.

Po krotkim spacerze Maleconem wrocilismy w strone Capitol. Wzorowany na waszyngtonskim, wiekszy od niego - stanowi kolejny przyklad rozkladu dawnej - moze nie swietosci - ale z pewnoscia solidnosci. Zwiedzanie rozpoczelismy od wizyty w lazience - okazala sie byc jedna dla obu plci. Pani babcia wpuscila mnie, bo w srodku bylo juz dwoch panow, po czym pozostali panowie zostali zatrzymani przed wejsciem, a kiedy lazienka sie oproznila - wpuszczona zostala pani. Za kazda wizyta, pani babcia podnosila sie z krzesla i z garnuszkiem wody udawala sie w strone dopiero co wykorzystanej ubikacji. Tak, wody nie bylo.

W olbrzymim holu tego budynku, w podlodze, za szklana, pancerna oslona znajduje sie 30-karatowy diament nalezacy niegdys do carow Rosji - niestety tylko replika - kto wie, gdzie moze byc oryginal...

Pokrecilismy sie wokol Capitolu jak cala masa innych turystow i ruszylismy w strone Chinatown. Niestety na jego widok parsknelismy smiechem [dotychczas myslalem, ze najgorsze, nabardziej sztuczne na swiecie jest w Chicago] wiec zrezygnowawszy z zapuszczenia sie w Barrio Chino weszlismy do pobliskiej fabryki cygar. W fabrycznym sklepie wcale nie bylo duzo taniej niz np. w naszym hotelu, mimo to kupilismy paczke Monte Christo i pomaszerowalismy dalej.

Rozgladajac sie za miejscem na obiad dotarlismy do przyzwoicie wygladajacej ulicznej jadlodalni, gdzie za bodajze 6 peso za porcje zostalismy uraczeni miesem z grilla z ryzem i warzywami. Niezbyt elegancko ktos w rodzaju kelnera przepedzil dwoje ludzi siedzacych przy stoliku, robiac dla nas miejsce. Krecilismy sie dalej uliczkami wokol Capitolu, doprowadzajac do rozpaczy ulicznych sprzedawcow lewych cygar i nie-ulegajac namietnym spojrzeniom chetnych na podlapanie cudzoziemca eleganckich panienek.

Autobus powrotny spoznil sie bagatela o godzine, ktora spedzilismy siedzac na krawezniku przy Capitolu i rozkoszujac sie watpliwej jakosci acz pamietnym z lat odleglych zapachem spalin. Kto mi teraz powie, ze wielkie amerykanskie miasta to spaliny i smog - odesle go do Havany.  Nie pamietam ile oktanow ma kubanskie paliwo, ale pozbawione katalizatorow ubieglowieczne amerykanskie krazowniki szos, lady, moskwicze, maluchy, ciezarowki i autobusy - smrodza ile wlezie.

Reasumujac - jeden dzien na Hawane to stanowczo za malo, a ze nie warto [naprawde nie warto] przyjezdzac do napchanego turystami Varadero - nastepnym razem wybiore sie z prywatna, kilkudniowa wizyta tylko do Hawany bo to naprawde niezwykle ciekawy plener fotograficzny,  

  • Havana
  • Havana, Concordia
  • Havana - Hamel
  • La Floridita
  • Havana
  • Havana
  • Havana
  • Havana
  • "Okazyjne ulicznice":)
  • kontrast
  • Havana