Poniedziałek-środa, 17-19.VI.13
Wieczorem wyruszamy w naszą najdłuższą podróż samolotem. Pierwszy odcinek do Frankfurtu to tylko 8 godzin, lecz przesiadka trwa aż 7. Większość czasu spędzamy w przylotniskowym hotelu aby odzyskać nieco sił po nieprzespanej nocy w samolocie. Jemy posiłek o 19 traktując go z naszej perspektywy jak lunch a nie kolację, bo czas nam się zupełnie poprzestawiał. Nasz wewnętrzny zegar zupełnie przestał wyczuwać jaka jest pora dnia.
O godzinie 21 wielki samolot wzbija się w powietrze i rozpoczynamy 11-godzinny lot do Johanesburga. Szybko robi się ciemno. Lecimy całą noc i rano lądujemy w Johanesburgu. Musimy przejść odprawę paszportową więc stajemy w długiej kolejce. Całe szczęście, że nasz następny lot jest za 3 godziny. Odbieramy bagaż i kierujemy się do odlotów, bo musimy teraz nadać nasz bagaż na następny, już ostatni lot do Livingston w Zambii. Tu jesteśmy świadkami rasistowskiej scysji pomiędzy elegancko ubranym białym mężczyzną a czarnym małżeństwem. Wszystko się zaczęło od tego że biały kopnął ze złością wózek z bagażem, który nieco tarasował przejście a na uwagę czarnej kobiety, odpowiedział „I’m sick and tired of you people“. Słowna awantura trwała jeszcze parę minut, ale zakończyła się bez rękoczynów.
Nadajemy walizki i idziemy do bankomatu wyciągnąć pare randów. Próbujemy moją kartę, ale w żadnym z automatów nie udaje mi się wyciągnąć ani centa. Próba z kartą Marioli udaje się za pierwszym razem, więc mamy gotówkę. Idziemy teraz coś zjeść i wypić dla ożywienia gorącą herbatę. Aby wejść do samolotu musimy znowu przejść odprawę paszportową - w RPA spędziliśmy tylko 3 godziny...
Lot do Livingston w Zambii to juz igraszka w porównaniu z resztą podróży i po 90 minutach jesteśmy na miejscu. Teraz ustawiamy się w długiej kolejce po wizę. Jeszcze godzina i witamy sie z Oriel, właścicielką zajazdu, w którym zatrzymamy się na 5 dni. Z lotniska na miejsce jest około 15 kilometrów. Kiedy wjeżdżamy na teren posiadłości na drodze stoi spore stado antylop impali. Oriel mówi nam, że dzikie zwierzęta przechodzą często przez jej posesję. Tydzień temu wizytę złożyło jej stado słoni, które majestatycznie przeszły tuż obok domu a następnie skierowały się do przepływającej nieopodal rzeki Zambezi.
To nam daje co nieco do myślenia. W Kenii i Tanzanii z dzikimi zwierzętami spotykaliśmy się głównie z dala od ludzkich osiedli zwykle w parkach narodowych, w których nie wolno nam było wysiadać z samochodu. Natomiast tu natura przeplata się z ludzkim habitatem. Oriel daje nam instrukcje jak się zachować na wypadek spotkania się oko w oko z dzikimi zwierzętami. Zebry zwykle nie atakują, ale nie należy nigdy do nich podchodzić od tyłu. Jeśli natkniemy się na stado bawołów, to należy się powoli wycofać. Gorzej jeżeli to będzie pojedynczy osobnik, wówczas należy zachować daleko idącą ostrożność, gdyż może nas zaatakować bez ostrzeżenia. Rzeka Zambezi w tym miejscu płynie bardzo szybko, więc prawdopodobnienie nie natrafimy na krokodyla. Czasem buszują tu jednak hipopotamy, więc bądźmy ostrożni i nie podchodźmy zbyt blisko rzeki. Koczkodany ukradną nam co najwyżej banana a lwów po tej stronie rzeki nie ma w ogóle, więc jesteśmy bezpieczni.
Czwartek, 20.VI.13
Późnym rankiem Oriel podwozi nas pod wodospady Victorii. Są to jedne z trzech najpotężniejszych wodospadów na świecie. Wcześniej już widzieliśmy Niagarę i Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii, teraz wreszcie nadszedł czas na Victorię. Każdy z wielkiej trójki jest niezwykły, niepowtarzalny i wspaniały. Tak się akurat składa, że wodospady Victorii są z całej trójki najwyższe, bo najwyższy próg mierzy sobie 110 metrów wysokości, czyli prawie 2 razy więcej niż Niagara. Kształt progu Victorii jest bardzo osobliwy i gdy stoi się naprzeciwko wodospadu, to ma się wrażenie, że rzeka wpada do wielkiej dziury bez dna gdyż w promieniu kilkuset metrów unosi się gęsta mgiełka wodna, która nie tylko zasłania skutecznie widok, ale na dodatek przemoczy każdego do suchej nitki w przeciągu kilkunastu sekund.
Chcemy poczuć potęgę wodospadu, więc ubieramy się w długie peleryny i zakładamy klapki na nogi aby nie przemoczyć butów. Wrażenie jest wielkie, a potęgowane jest jeszcze tym, że ścieżka spacerowa, która wije się wzdłuż urwistego brzegu, nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Lepszym punktem obserwacyjnym jest „ścieżka fotograficzna“. Tutaj wodna mgiełka już nie dociera i widok na wodospad jest lepszy.
Dobry widok jest też z mostu łączącego oba brzegi rzeki Zambezi. Aby wejść na most musimy wziąć z punktu granicznego kartę graniczną, bowiem na moście przebiega granica między Zambią a Zimbabwe. Widok na wodospady jest imponujący!
Piątek, 21.VI.13
Dziś pobudka przed świtem bo jedziemy na cały dzień do Botswany do słynnego rezerwatu Chobe. Dojeżdżając do punktu granicznego mijamy długą kolumnę ciężarówek, które czekają cierpliwie aby przedostać się promem na drugą stronę Zambezi do Botswany. Nasz kierowca nam wyjaśnia, że średnio kierowcy muszą czekać tydzień a czasami nawet 2 tygodnie. Co za strata czasu!
My przeprawiamy się na drugi brzeg motorówką i po kilku minutach już jesteśmy w Botswanie. Jeszcze tylko pieczątka straży granicznej do naszych paszportów i jedziemy do pobliskiego rezerwatu Chobe. Ponieważ ceny w Botswanie są zawrotne, więc postanowiliśmy wykorzystać bliskość Chobe od Livingston i zrobić jednodniowy wypad do Botswany bez potrzeby nocowania tu. Ewidentnie na podobny pomysł wpada codziennie więcej ludzi, którzy przeprawiają się przez Zambezi z pobliskiej Namibii, Zambii i Zimbabwe by zobaczyć Chobe.
Nasza wycieczka składa się z 2 części. Pierwsza to 2-godzinny rejs po rzece Chobe, później lunch i wycieczka terenowym samochodem po lądzie. Towarzyszy nam stale pięcioro Afrykanerów i jeden Amerykanin. Rzeka Chobe rozlewa się tu szerokim korytem tworząc w wielu miejscach liczne wysepki, na których wygrzewają się wielkie krokodyle nilowe, pasą się opasłe hipopotamy i wielkie bawoły. Na brzegu od czasu do czasu pojawiają się mniejsze lub większe stada słoni, sporo antylop impali a nad gęstwiną unoszą się niczym zawieszone w powietrzu głowy żyraf. Po lunchu, podczas objazdu parku jeepem, do kolekcji dokładamy jeszcze inne gatunki antylop, takie jak kudu, sable i water buck. Bliskość i obfitość zwierząt jest niesamowita. Największym rarytasem jest oglądanie zapasów dwóch wielkich samców słoni. W pewnym momencie jeden zaczął spychać drugiego w stronę naszego samochodu. Na szczęście jednak oba się zatrzymały w swoich zmaganiach parę metrów od naszego samochodu nim kierowca zdążył zapalić silnik. Ich agresja była skierowana przeciwko sobie, ale ważące kilka ton potężne cielska mogłyby z łatwością przewrócić nasz samochód.
Sobota, 22.VI.13
Dzisiejszy dzień postanawiamy postanawiamy przeznaczyć na relaks. Przez 2 dni oprócz nas w zajeździe zatrzymała się jeszcze 4-osobowa rodzina Afrykanerów, z którymi zawsze przy kolacji i śniadaniu prowadziliśmy długie i ciekawe rozmowy. Richard i Marianne mieszkają w Johanesburgu i dziś wyruszają w dalsza drogę. Będą jeszcze podróżowali przez 2 dni samochodem do Malawi, skąd pochodzi Richard i nadal mieszka tam jego rodzina. Po śniadaniu towarzyszymy im przy pakowaniu się do ich wielkiego samochodu, który jest wyładowany jest tak, że nawet mucha by się tam nie wcisnęła.
--Nasza rodzina w Malawi zawsze przysyła nam zamówienia na różne rzeczy, których tam nie ma-- wyjaśnia z uśmiechem Richard.
Ponieważ dziś w zajeździe będziemy tylko my, więc pytamy Oriel czy Albert, kucharz mógłby nam ugotować jakąś typową zambijską potrawę. Oczywiście! Dziś na obiad będzie tradycjna zambijska potrawa a my możemy Albertowi towarzyszyć przy gotowaniu i obserwować powstawanie naszego posiłku od samego początku.
Na polanie przed domem jest dużo odchodów różnych zwierząt.
--Często przychodzą tu w nocy bawoły, które spią przed domem-- wyjaśnia Oriel
Oriel przynosi komputer i pokazuje mi nakrecone przez siebie klipy z wizyt różnych zwierząt. Największe wrażenie robi na mnie stado słoni, które zaczęło spacerować przed domem. Jeden dorodny samiec zaczął zbliżać się do domu, ale mąż Oriel zdecydowanie wyszedł mu naprzeciw i słoń spokojnie się wycofał.
--Raz nawet zaopiekowaliśmy się małym słonikiem, który był chory.-- snuje opowieść Oriel --Pojawił się tu pewnego poranka i nie chciał stąd odejść jakby oczekiwał od nas pomocy. Poiliśmy go i żywiliśmy przez tydzień, ale nie mogliśmy go tu trzymać na dłuższą metę, więc zabrała go ekipa z sierocińca dla słoni. Słoń podobno urósł i ma się dobrze...
Wieczorem zasiadamy przy stole i czekamy na naszą potrawe, która była przygotowywana w specjalny sposób przez 6 godzin. Najpierw musimy umyć sobie ręce. Albert polewa je wodą z dzbanka. Mariola na tę okazję ubrała się po zambijsku: jedną kongę założyła na głowę zawiązaną coś na kształt turbana a drugą jako spódnicę. Obiad składa się z 3 dań: mamałygi zwanej tu „pop“, duszonych warzyw - rap z cebulą i orzeszkami ziemnymi oraz wołowiny z warzywami duszonej przez 6 godzin w specjalnym żeliwnym naczyniu nad ledwo wątlącym się ogniem. Albertowi znakomicie wyszła ta kreacja.
Nagle z tyłu za nami zaczynają dochodzić jakieś dziwne hałasy. Świecimy w w tamtym kierunku latarkami, ale nic nie widać. Za chwilę z innej strony powietrze przeszył donośny głos jak z trąby. Oriel się uśmiechnęła:
--Mówiłam wam, że często przychodzą tu słonie.
Słoń prawdopodobnie jest niedaleko stąd, ale Oriel zachowuje spokój, więc kontynuujemy kolację.
Niedziela, 23.VI.13
O 16 mamy zamówiony lot helikopterem nad wodospadami. Oriel podwozi nas do miasta. Postanawiamy pójść na drinka do słynnego hotelu Royal Livingston, który jest położony nieopodal wodospadów. Idąc od bramy wjazdowej do hotelu natrafiamy na małą gromadkę zebr skubiących sobie trawkę. Pamiętamy co nam mówiła Oriel i zachowujemy ostrożność.
Jemy lunch z widokiem na wodospady Wiktorii w oddali. Po lunchu idziemy na spacer po terenie hotelu. Mariola wyczytała w przewodniku, że na teranach należących do hotelu są również żyrafy, więc idziemy mając nadzieję, że je zobaczymy. Pomaga je nam wytropić pracownik hotelu odpowiedzialny za ich żywienie. Stoimi obok nich, ale na wszelki wypadek w bezpiecznej odległości. Ależ one są wysokie!
O 16 ma nas odebrać z Livingstone samochód i zawieźć na lądowisko helikopterów. Opiekun żyraf dzwoni pewnie po znajomego taksówkarza aby nas zawiózł do Livingstone. Przejeżdżamy może 2 kilometry, gdy nagle samochód staje na drodze - nie ma benzyny. Co kraj to obyczaj. Ja, jeśli wykonywałbym taką prace to ostatnią rzecza, jaką bym zrobił to jechałbym na pustym baku.
Do miasta podwiózł nas inny samochód. Lot helikopterem trwał kilkanaście minut, ale ja miałem wrażenie jakby to było tylko kilkanaście sekund. Widok z góry bardzo dużo wyjaśnia ponieważ wodospady Wiktorii mają bardzo osobliwy kształt a ponadto gdzieby człowiek nie stanął na ziemi, nigdy nie zobaczy ich na raz w całości.