2013-04-26

O wycieczce do Petersburga myślałam już dawno. Niestety ceny biletów samolotowych były poza moimi możliwościami. Całkiem niespodziewanie nadarzyła się okazja wyjazdu w czasie weekendu majowego ze szkoły w której pracowałam. Tak więc tym razem w roli emerytki zdecydowałam się na wyjazd, zwłaszcza, że termin wydawał się bardzo atrakcyjny – weekend majowy. Co prawda autokarem, ale w programie to wszystko czego nie widziałam poprzednim razem w grudniu 1980 roku i dodatkowo Tallin i Ryga. Wiedziałam, że podróż będzie koszmarnie długa, bo poprzednio jechaliśmy pociągiem prawie 29 godzin.

Mimo wszystko cieszyłam się na ten wyjazd, choć moją radość studziły trochę prognozy wskazujące, że będzie to raczej zimny weekend. Zakupiłam przewodnik "Petersburg miasto białych nocy" wydawnictwa Bezdroża, mąż sprezentował mi "Petersburg po Polsku" Ewy Ziółkowskiej i zaczęłam nie tylko mentalnie przygotowywać się do wyjazdu. Problem zaczął się przy składaniu wniosku o wizę, gdy odpowiedzieć miałam na pytanie czy byłam już w Rosji. Uważałam, że nie, bo przecież w 1980 takiego państwa nie było. Moi znajomi oraz przedstawicielka biura organizującego wycieczkę wręcz przeciwnie – twierdzili, że tak. Wątpliwości rozwiał, na moją korzyść, pracownik konsulatu.

Zaopatrzona w raczej ciepłe, choć nie zimowe ubrania wyruszyłam 26 kwietnia po raz pierwszy do Petersburga, choć już raz tam byłam, ale miałam przeczucie, że Petersburg, zwłaszcza po obchodach rocznicy powstania to nie szary i smutny Leningrad z grudnia 1980 roku. I nie pomyliłam się.

Podróż okazała się bardzo długa, choć mniej męcząca niż przypuszczałam. Sobotnim rankiem na terenie Estonii zaserwowano nam obiad na śniadanie, nic nadzwyczajnego, ale gorąca solianka na początek, a na zakończenie równie gorąca herbata poprawiły mi humor.

Niebawem odprawiono nas na granicy Unii Europejskiej, a w kilka godzin później zobaczyliśmy Psków, przez prawie pół roku oblegany przez wojska Stefana Batorego. Od Pskowa podróż dłuży mi się niemiłosiernie, nie pomaga ani książka, którą zawsze ze sobą zabieram, ani wyglądanie przez okno. Może właśnie to co za oknem widzę sprawia, że popadam w jakąś apatię. Za oknem bezkresne nieużytki porośnięte głównie ubiegłorocznym barszczem Sosnowskiego, wysokie sterczące badyle z baldachami na górze. Od czasu do czasu migną jakieś bardzo biedne zabudowania w stanie prawie ruiny. Jedziemy przecież przez obszar dawnych kołchozów, które po rozpadzie, ludzi nie posiadających więcej niż jedną umiejętność, doprowadziły do ruiny finansowej. Przewodnik opowiada jakim rarytasem są ziemniaki, które do Moskwy przywozi się ze wsi podczas wypadów weekendowych od zaprzyjaźnionych gospodarzy.

Wreszcie wieczorem wjeżdżamy do Petersburga, miasta bardzo młodego, bo zaledwie ma ono nieco więcej niż 300 lat. Od razu poprawiają się humory, miasto pięknie położone nad Newą wita nas niebieskim, mimo wczesnego wieczoru, niebem. Wkrótce dojeżdżamy do miejsca pobytu przez najbliższe 3 dni – domu prowadzonego przez polskiego księdza salezjanina na ulicy Kotorskowo w turystycznej strefie miasta.