3. września 2010 r.
Przed nami trudna górska jazda. Wybieramy drogę główną, co wydłuża nam dystans do ok. 220 km. W zamian za to ponad 100 km jedziemy autostradami. Początkowo droga wiedzie na północny zachód w kierunku Tuluzy. Potem ostro skręcamy na południe. Po czterdziestu kilometrach autostrada kończy się i wjeżdzamy na górską krętą drogę. Wspinamy się coraz wyżej. Drzewa ustępują miejsca niskiej kosodrzewinie i porostom. Droga wije się malowniczo po zboczach. Góry budzą respekt mimo, że tylko od czasu do czasu odsłaniają nagie skały. W niczym nie przypominają tych znad Morza Śródziemnego, chociaż i tam i tu, to te same Pireneje. Droga jest dosyć szeroka, ale kierowcy karnie jadą w kolumnie.
Niespodziewanie przed nami pojawia się punkt graniczny. Celnicy nie są nami zainteresowani. Ich uwaga skupiona jest na przeciwnym kierunku.
Jesteśmy w Andorze. Od tego punktu zjeżdżamy w dół. W oczy rzuca nam się odmienny od francuskiego charakter zabudowy. Stojące wzdłuż drogi duże i ciężkie budynki w większości wykończone zostały kamienną elewacją w kolorze brunatnym.
Andora, mimo, że należy do najmniejszych państw w Europie nie jest miastem-państwem. Zjeżdzając w doliny mijamy małe miasteczka, by na koniec dotrzeć do celu naszej podróży - stolicy państwa - Andorra la Vella