Setki kilometrów łatwych, rodzinnych tras rowerowych i tysiące kilometrów szlaków kajakowych i żeglarskich. Szpalery komicznie poprzycinanych wierzb dające cień tym, którzy jakimś cudem się zmęczyli. Dookoła płasko. Aż po horyzont. Gdzieniegdzie tylko, na niewielkim, sztucznym wzniesieniu, majaczy ceglany kilkusetletni kościółek, albo wieś ze wspaniałymi, przypominającymi szlacheckie dworki, drewnianymi domami podcieniowymi. Tu i ówdzie widać też typowy holenderski wiatrak, albo komin parowej przepompowni. Kępy drzew pośród pól i łąk, na których pasą się czarno-białe krowy, oznaczają stare, menonickie lub protestanckie cmentarze - ślady dawnej wielokulturowości. Czas płynie wolno, wilgotne powietrze, gęste od zapachu rzepaku i świeżej trawy, stoi w miejscu. Nie można się spieszyć. Zresztą, za bardzo się nie da, bo znów trzeba czekać, aż żeglarze opuszczą zwodzony most.
Tak... Tak sielankowo mogłyby wyglądać Żuławy, gdyby na z górą sześćdziesiąt lat nie popadły w marazm i zapomnienie. Niestety, prawdziwy obraz tego zaniedbanego regionu Polski jest mniej kolorowy i optymistyczny. Niemniej warto się tam wybrać. Być może uda się uchwycić ostatnie chwile drewnianych zabytków architektury czy małych cudów techniki. A może - kto wie, cuda jednak czasem się zdarzają - będziemy świadkami nowych narodzin krainy, przez samą geografię skazanej na depresję?