Dusza, jeśli nie mówimy o duszy do żelazka, dysponuje atrybutem wieczności. Ta jej cecha sprawia kłopoty tym, którzy odpowiedzialni są za jej stan w życiu jak najbardziej doczesnym. Łatwo się zapomina, że utrzymanie duszy młodej duchem trochę zachodu wymaga, chyba że jednak o duszę do żelazka nam chodzi. W tym jednak wypadku myślę o duszy miasta, mojego rodzinnego miasta, co oczywiście wyklucza najmniejszy nawet obiektywizm. Przynajmniej jednak metafizykę postaram się trzymać w ryzach.
Normalnym jest, że pozostając z szacunkiem dla doświadczenia wynikającego z wieku cieszymy się z każdego potwierdzenia, że czas się nie ima nas samych albo naszych najbliższych, czy po prostu ludzi, wśród których żyjemy. Z pojawiających się od czasu do czasu na naszym portalu zdjęć kolumberowych koleżanek widać, że płeć najpiękniejsza nie poddaje się temporalnym zakusom. To cieszy, bo dusza, Łódź zresztą także, są właśnie tej płci, co obliguje do zapamiętania ich w wieku wiosny, no czasem wiosny trochę późniejszej, ale także zachęca do podjęcia działań, które mają ich wizerunek trochę odmłodzić.
A co z łodzeniem? Na pewno nie ma to nic wspólnego z łudzeniem się! Czasami trzeba, nawet zakręconym na punkcie ich miasta łodzianom przypomnieć, że budowanie jego tożsamości nawet przez prawie dwieście lat (od lat dwudziestych XIX-ego wieku) to nie jest w historii rewelacyjnie długi okres. Tu jednak śpiesznie trzeba dodać, że miasto najbardziej środkowe w Polsce stosowne prawa otrzymało od Władysława Jagiełły już przed bez mała sześcioma wiekami. O tożsamości jakiegoś miejsca na Ziemi w równym stopniu decydują zarówno ludzi w nim żyjący, jak i materialna tkanka w tym miejscu, przez tych ludzi przetwarzana i szanowana w tym przetwarzaniu. Czy w odniesieniu do Łodzi takie pozytywne działania można nazwać łodzeniem? W zasadzie dlaczego nie?