Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - W drodze



2010-03-30

Tak jak sobie obiecałem wracając z Namibii wiosną 2009, kolejny mój wyjazd nie mógł się odbyć gdzie indziej niż tu – pod Dhaulagiri. W toku przygotowań na wyjazd zdecydowała się nas czwórka – ja, Trzaska, Olga i Paweł. Każdy ma pewnie jakiś własny plan, cel, przemyślenia, czy potrzebę związaną z tym wyjazdem. Ja muszę tam dojść i zjeść ptasie mleczko.

Wyjazd podzieliliśmy na 3 etapy. Pierwszy – najważniejszy to dojście na French Pass pod Dhaulagiri, drugi – wędrówka pod Mount Everest i trzeci relaksujący to Chitwan National Park.

Do Nepalu lecimy oddzielnie. Ja i Trzaska lecimy piekielnie długą trasą z przesiadkami w Wiedniu i Delhi. Droga dłużyła się paskudnie. W międzyczasie zdążyłem się przeziębić i droga przebiegała pod znakiem oczekiwania na aspirynę i ucieczkę od wszędzie wiejącej klimatyzacji. Nie wspominam już o tym, że nocy poprzedzającej wyjazd nie zmrużyłem oka, a na dodatek dobiłem się nocnym (o 3.30) bieganiem. To był ostatni akcent treningu przedwyjazdowego, który zakłóciła mi skręcona noga. Na szczęście cały miesiąc intensywnego biegania chyba zrehabilitowało nogę, bo bez problemu dzień przed wyjazdem przebiegłem Półmaraton Warszawski. A zatem zmęczony potwornie, po nieprzespanej nocy, z paskudnymi zakwasami jadę.

W Delhi okazało się, że nie potrzebowaliśmy wizy wjazdowej, więc mamy tylko pamiątkę w paszporcie. Delhi przywitało nas nie tylko 40 stopniami, ale przede wszystkim nieoczekiwanym sposobem nadawania bagażu. Jakiś miejscowy oczekuje na ludzi, którzy w Delhi przesiadają się na dalszy lot i oferuje pomoc w odzyskaniu bagażu i zorganizowaniu jego dalszego nadania i uzyskaniu karty pokładowej. Jegomość spisał nasze numery paszportów i kazał czekać. Więc czekaliśmy, jak pozostali w jakiejś halce przesiadkowej: godzinę, drugą, trzecią. Po czwartej godzinie (czyli po chwili) się pojawił. Powiedział, że nasze bagaże są odnalezione i możemy czekać (spać) spokojnie dalsze 8 godzin. No i tak zrobiliśmy. Karimaty na ziemię, plecak pod głowę i do 10 rano spaliśmy. Tu pojawił się drugi uczynny, który przyniósł nasze karty pokładowe i oznajmił, że możemy się odprawiać. Tym razem przetrzepali nas dokładnie. Kupiliśmy przepyszny brzoskwiniowy likier Archersa i byliśmy w drodze do Katmandu z gorączką, glutem i bolącym gardłem. Lądujemy. Jeszcze wiza. Niespodzianka. Nasz pobyt ma trwać 37 dni. Wiza na 30 dni kosztuje 40 dolarów, a na 90 dni 100 dolarów. Dużo. Na szczęście pan wizowy proponuje na 30 dni i mówi, żebyśmy przedłużyli sobie wizę później w Katmandu.

Znajdujemy się z ludźmi z agencji. Wiozą nas przez miasto do schludnego hoteliku Potala Guest House. Luksusów nie ma, ale tego właśnie chcemy. W hotelu uprzedzają nas, że możemy spodziewać się problemów z prądem.

  • Img 1544