Wylecieliśmy. Trasa przelotu: Wrocław – Frankfurt – Doha (Katar) – Colombo SL.
Do Frankfurtu dofrunęliśmy rzęchem z wielkimi śmigłami, by potem wsiąść do naprawdę nowoczesnego i wypasionego erkrafta linii katarskiej. Indywidualne monitory dla każdego z pasażerów, a do nich piloty z możliwością np. grania w gierki komputerowe; masa dobrej muzyki i filmów (często premierowych) do wyboru, świetne żarełko, miłe i ładne stewardessy. W Dosze trzy godziny przerwy między lotami na spędzone na lotnisku na suchej, jałowej pustyni, a potem jeszcze jeden lot znakomitymi liniami katarskimi. Tym razem było wyjątkowo turbulencyjnie. Aż do przykrego poczucia głębokiego niepokoju. Sen pomógł to przeżyć.
Lotnisko w Colombo cichuteńkie i tak puste, jakby ze trzy samoloty dziennie tu lądowały. Wymieniamy walutę i u pośrednika na lotnisku organizujemy dojazd do miasta i nocleg. Jesteśmy bardzo skłonni do kompromisów, wszakże długa podróż za nami, a na zewnątrz szybko zapadający (ok. dziewiętnastej) zmierzch. Ładujemy się do taksówki, której drzwi kierowca otwierał śrubokrętem, hmmm… Wcześniej dał nam do poczytania ów drajwer guestbook’a, czyli zeszyt z wpisami zadowolonych, a pochodzących z różnych krajów klientów. To ma uwiarygodniać jego ofertę i zaświadczać o wysokiej jakości świadczonych przezeń usług. Jak się potem okazało, guestbook’i to nader często stosowany sposób na poświadczenie wysokich kwalifikacji.
Docieramy do niby hotelu, który po prawdzie jest dużym mieszkaniem z paroma pokojami dla gości. Krótka wyrypa na brzeg oceanu i nocny spacer betonową promenadą. I pierwsze przekąski od tutejszych sprzedawców z wózków. Chcesz poznać prawdziwy obraz kulinariów kraju, do którego trafiłeś – jedz na ulicy! Mimo lekkodusznego braku jakichkolwiek szczepień, hołduję tej zasadzie.
Pierwsze wrażenia kulinarne? Jest pikantnie. To dobrze. Lubię tak :)