O Lwowie po raz pierwszy usłyszałam w domu moich dziadków, przy okazji wspomnień o Polakach, którzy nie powrócili po wojnie do Krakowa; o profesorach Boyu – Żeleńskim i Stefanie Banachu. Miałam wtedy może 5 lat. Później wielokrotnie miasto to niczym przysłowiowa perła w koronie pojawiało się w rozmowach moich dziadków z sąsiadami. Dość wcześnie zaczęłam rozumieć, że jest to miasto utracone, które Polacy darzą ogromnym sentymentem. Znacznie później dowiedziałam się o bohaterskich orlętach i tragedii tego miasta po 1939 roku. Pierwszy raz Lwów, znany ze wspomnień sąsiadów dziadków, zobaczyłam jesienią 1983 roku. W Polsce panowała straszna nędza, system kartkowy zdawał się jedynym sposobem prowadzenia gospodarki, w sklepach straszyły puste półki, na ulicach kłębiły się kolejki ludzi, którym było wszystko jedno co kupią. To wtedy powstały etykiety zastępcze, a w sklepie z porcelaną można było "dostać" papier toaletowy. I właśnie wtedy znajomi zaproponowali wyjazd do Budapesztu przez Lwów, trasą, którą pokonywali kilka razy w roku, aby zaopatrzyć swoją małą córeczkę w ubrania, buty i różne nieznane na polskim rynku, poza Pewexem, odżywki firmy Gerber. Propozycja dla mnie, mamy niewiele ponad rocznej Kasi, spadła jak z nieba. Zapamiętałam Węgry z 1980 roku jako kraj mlekiem i miodem płynący. Podczas gdy w Polsce na półkach był ocet i musztarda, tam w sklepach nie brakowało niczego. Wyruszyliśmy w połowie listopada. Co zapamiętałam z tamtej listopadowej wizyty? Ogólny nastrój miasta, przygnębionego i zniewolonego, które jeszcze pokazuje resztki świetności, ale są one niczym suknia balowa, zbyt rzadko eksponowana i nieodświeżana, nadszarpnięta zębem czasu i zupełnie niemodna, choć uszyta przez najlepszych krawców i z najdroższych materiałów; wjazd po kocich łbach – bruk pamiętający czasy przedwojenne, pyszne bułeczki drożdżowe nadziewane różnościami, ludzi szarych i zmęczonych, i starszą panią, która słysząc polską mowę, pociągnęła mnie za rękaw do swojego mieszkania na jakiejś bocznej uliczce, poczęstowała gorącą herbatą i kazała opowiadać co w Polsce. I ten wszechobecny strach, mnóstwo policjantów i tajniaków goniących Polaków handlujących w bramach i przy parkanach. Wróciłam zdruzgotana, próba wejścia na cmentarz Łyczakowski zakończyła się porażką, bramy były zamknięte. Nie wierzyłam, że kiedyś jeszcze wrócę do Lwowa, bo i po co?
Następny wyjazd w maju 2001 roku z grupą nauczycieli szkoły w której pracuję. Wlokący się autokar i rosnące podekscytowanie wyglądem miasta już niepodległej Ukrainy, miasta, które wkrótce miał odwiedzić papież Jan Paweł II. Wsród nas rodowita Lwowianka, Julia, która wzięła na siebie rolę przewodnika po swoim rodzinnym mieście. I znowu kocie łby, ale jakże inna atmosfera. Wjechaliśmy po 22.00, a na ulicach były rzesze mlodych ludzi. Wały Hetmańskie zdawały się płynąć potokiem ludzi, żyły jak w środku dnia. Lwów mnie nie zawiódł! W majowym słońcu był piękny, odnowiony śmiał się do mnie złotym liściem na gmachu opery, a Neptun na rynku puszczał oczko, jakby wiedział, że to nie będzie mój ostatni raz. Pałac Potockich do którego Julia zaprowadziła mnie zaraz następnego dnia był pięknie wyremontowany, czekał na nowego lokatora - prezydenta Ukrainy, który miał się tu zatrzymywać podczas pobytu we Lwowie. Wróciłam zachwycona i wiedziałam, że jeszcze kiedyś tam pojadę. W 2005 roku kilkugodzinny pobyt podczas kuracji w Truskawcu w ramach wycieczki fakultatywnej i znowu to oczarowanie. Jeszcze piękniej. W parku stryjskim zieleń bijaca rekordy bujności i zieloności. I wtedy nabyłam tej rzadko spotykanej pewności: ja tu wrócę na dłużej. Tu i tylko do Lwowa, żeby posiedzieć na rynku i w parku, gapić się na ludzi i uśmiechać do wszystkiego co lwowskie, bo wiadomo „Ni masz jak Lwów”. Nie sądziłam tylko, że towarzyszyć mi będzie moja córka, która dorośnie, aby być towarzystwem dla swojej matki i przyjaciółka z czasów studenckich.