Chcieliśmy odjechać od Oludeniz i mas turystów. Popatrzylismy na mape i bardzo intrygująca wydała nam się doroga do Kabak. Można tam dotrzeć dolmuszem. Jechaliśmy skrajem klifów, przez piękne lasy piniowe, droga tak kręta, że morze mieliśmy raz z lewej, raz z prawej :). Po drodze wszyscy wysiedli, jechaliśmy dalej. Kierowca poinformował "last stop" no i wysiedliśmy. Chciało się krzyknąc "pieknie, k..., pieknie:)". Kilka domków, kozy, pachnące w słońcu zioła, jedna restauracja( ?) . Nikt nie mówi po angielsku,... ani po niemiecku...., ani po rosyjsku..., ani po francusku... no i po polsku też nie. No i kup babo kawę. To słowo akurat pani zrozumiała. Ale jak zamówić z mleczkiem? Milch, milk, mołoko, - ciąle kręcenie glową. W końcu pokazałm na biały obrus, przyłozylam palce - niby rogi do glowy i zakrzyknęłam " Muuuuu. "
Pani pokiwala glową i poszła. W dzbanuszku przyniosła mleko, ale zanim je postawiła na stoliku, przyłożyła palce niby - rogi do głowy i wydała głos " Beeee". Ok. Znaczy nie krowie ale owcze :)
Obie śmiałyśmy się serdecznie. Jak się okazuje, zawsze można się dogadać, wystarczy tylko chcieć. Pani ( zakutana w chustę) ale uśmiechnięta, przyniosła memu mężowi w podarunku jakis napar. Brzmiało podobnie do "szalwia" ale bylo to coś innego. Nic to, mąż wypił i do dziś dobrze się ma.
Z Kabak szliśmy ponad 8 km pieszo . Droga wiodla w dół. Nie moglismy nacieszyć się widokami. Przy drodze drzewa cytrynowe z soczystymi i dojrzałymi owocami ( nikt nie zauważył braku kilku cytrynek ), połacie dzikich ziół rozgrzanych słońcem ( do dziś mam tymianek z Kabak). Piękny dzień:)