Otrzymane komentarze dla użytkownika ice_ice

Przejdź do głównej strony użytkownika ice_ice

  1. ice_ice
    ice_ice (21.06.2009 22:58)
    Wycieczkę planowałam od lutego. Zarezerwowałam noclegi, rozplanowałam sobie – wyjazdy spontaniczne są nie dla mnie :)
    Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem.

    Droga była jak złoto. Środek tygodnia, a więc względne pustki na drodze, tym bardziej, że to zmierzch i zapadająca coraz szybciej ciemna noc. Umówiliśmy się z Wujkiem, że ja poprowadzę do Poznania, a dalej już Wujek – tym bardziej, że ostatnie noce spał całkiem normalnie, a przed wyjazdem jeszcze się zdrzemnął. W sumie jechałam całą drogę max 90, najczęściej 80 i bez najmniejszego stresu pozwalałam się wyprzedzać innym, jak również zjeżdżałam na chwilę na pobocze, kiedy widziałam, że za mną zebrała się zbyt duża grupa ścigantów, albo i nawet normalnych ludzi, tyle, że jadących ciut szybciej niż ja. Za Komornikami zamieniliśmy się z Wujkiem, ale w sumie to było bez sensu, bo ja i tak nie umiem spać w samochodzie – głównie przez kręgosłup. Całą trasę miałam rozpisaną co do wioski i co do ulicy i muszę powiedzieć, że maps.google.pl daje do bani wskazówki. Zapamiętać – nigdy więcej nie korzystać z tego badziewia. Na szczęście Wrocław spał i był względnie dobrze opisany, i tylko przemknięliśmy przezeń. Dalej właściwie też nie mieliśmy problemów, a poruszaliśmy się tylko wg atlasu.

    Planowo mieliśmy być na miejscu od 10 do 15. Potem wpadłam na myśl, że mimo braku dostępnych kwater przez net, pojedziemy w ciemno parę dni wcześniej, za to w inną część Kotliny Kłodzkiej – tak bardziej na prawo. Kolega z pracy był dwa tygodnie temu i mówi, że „Zimmer Frei” są na każdym kroku. Wymyśliłam, że pojedziemy na noc, więc cały dzień będzie na szukanie miejsca. Ale jakimś cudem udało mi się tuż przed wyjazdem znaleźć miejsce. Dojechaliśmy o 5 nad ranem, i nie chcąc budzić gospodarzy, których nie uprzedziłam, że możemy być wcześniej, przewegetowaliśmy jakoś na podwórku do 7, kiedy wyszedł zaspany gospodarz i wykrzyknął – rany boskie, a ja od półtorej godziny siedzę sobie na internecie! Szybko się rozlokowaliśmy i poszliśmy się lekko zdrzemnąć. Mogę teraz powiedzieć, że pokojom daleko do komfortu, zaś wspólna dla 3 pokoi łazienka, [z czego 2 nasze] woła o pomstę do nieba. No, ale co będziemy się przejmować pierdołami. Grunt, żeby mieć bazę wypadową. A był to Chwalisław koło Złotego Stoku. Bardzo dobrze, jako że na sobotę mamy zarezerwowaną Kopalnię Złota.

    Póki co, żeby nie marnować czasu, po małej drzemce pozbieraliśmy się jakoś i w drogę – oczywiście starannie wcześniej zaplanowaną i ustawioną.

    Jestem chyba jakaś chora na tym punkcie. Planowanie i trzymanie się potem tego planu stanowi dla mnie powód do ogromnej satysfakcji. Każdy plan zostawia pewien margines czasu, tym bardziej tutaj, kiedy nie wiemy, co dodatkowo fajnego możemy spotkać po drodze, może jakąś wieżę widokową, może zamek ciekawy. I jest super – bo nie mam poczucia kompletnie zmarnowanego czasu. Taka jazda w ciemno, a potem rozmyślanie, co oglądamy, to dlamnie takie rozmamłanie. A tak, proszę, ja planuję, organizuję, decyduję, pytam o zdanie rodzinę - rodzina zawsze się zgadza, bo już sobie dość dawno uświadomili, że w planowaniu jestem niezła – dodają swoje propozycje, które uwzględniamy, bułki picie w torbę i w drogę. Rewelacja. Jak dla mnie ideał spędzania wolnego czasu.

    Najpierw podjechaliśmy do tej kopalni złota, bo w szale planowania zapomniałam zapisać, na którą godzinę mamy być, coś mi się kojarzyło, że rano, ale... Na miejscu z pewną cichą satysfakcją popodziwiałam turystów, którzy z ogromnym zdumieniem dowiadywali się, że sorry, ale na dość atrakcyjny pakiet trzeba się zapisać wcześniej. Potem pojechaliśmy oglądać Zamek Księżniczki Marianny w Kamieńcu Ząbkowickim. Zamek, chociaż tylko częściowo odrestaurowany, wywarł na nas wszystkich ogromne wrażenie – zresztą z takim zamiarem był budowany. Specjalna powłoka na klinkierze i mikowe kamienie stosowane w budowie powodują, że zamek lśni w świetle [‘nieziemskim blaskiem’ samo się nasuwa;)]. Staranność włożona w jego wykonanie daje o sobie znać. W ogóle to najpierw, chcąc sobie skrócić drogę, obleźliśmy cały zamek dookoła przez krzaczory warte dżungli amazońskiej, po czym oczywiście okazało się, że wejście do Zamku znajduje się tuż powyżej miejsce, z którego zboczyliśmy, chcąc dojść szybciej. Ale przynajmniej obejrzeliśmy sobie zamek w rozmaitych perspektywach. Wysłuchaliśmy opowieści o Księżniczce Mariannie i jej owocnym romansie z koniuszym, pooglądaliśmy zniszczenie dokonane przez wszystkie wojny po drodze, potem przez Rosjan, potem przez komunistów, a na końcu przez swojskich meneli, a potem to, co udało się już osiągnąć. No to już jest cacuszko, a co dopiero za 10 lat, jak skończą [być może] z remontami...

    Po Mariannie skierowaliśmy się do Ząbkowic, gdzie czyhałam na Krzywą Wieżę. Ząbkowice przywitały nas burzą i ulewą, ścianą wody dosłownie, ale w końcu udało nam się jakoś wybrać. Wieża była zamknięta. Ale miał tam być jeszcze stary zamek, więc poszłyśmy go szukać. Do starego zamku nie doszłyśmy, bo znalazłyśmy... Laboratorium Doktora Frankensteina. Kurde, no... szkoda nie obejrzeć, ale nie same przecież. A pani, która nam otworzyła zamknięte na głucho podwoje Laboratorium powiedziała, ze załatwi nam otwarcie Krzywej Wieży, super! To poleciałyśmy zjeść pizzę, dość pikantna, do tego sałatka Amore z szynką, brokułami i anansem, polecam! i do Franka. Po drodze patrzymy, Krzywa Wieża otwarta, ale fajnie. No ale tam panie czekają... okazało się, że panie prowadzą takie lokalne muzeum, izbę pamięci w najstarszym budynku w Ząbkowicach, a Laboratorium jest tylko dodatkiem. No i dobrze! Och, jak ja uwielbiam zwiedzać takie miejsca... Pani nam wszystko pokazała, objaśniła, a potem zamknęła w Laboratorium i wyszła :D Młoda natychmiast mnie dopadła i nie dała się ruszyć ani na krok. Mówię jej - zobacz, to są żarówki pomalowane farbą i mrugające, tam za stołkiem stoi magnetofon, który wydaje strasznie dźwięki, ten szkielet na podłodze jest sztuczny, tak samo flaki wywleczone na blacie, miska z krwią pod stołem, palce i mózg w słoikach i bulgoczące pojemniki z rozmaitymi ingrediencjami... Na nic, Młoda nie dała się przekonać i wyszła. Wtedy w spokoju, opanowując nieznośne dygotanie żołądka, serca, czy jakiegoś innego ważnego organu czułego na strach, obejrzałam sobie wszystko. No robi to wrażenie.

    Później poszliśmy w końcu do tej Krzywej Wieży - która znowu okazała się zamknięta. Widocznie nie było nam dane jej obejrzeć... Potem, chociaż zrobiło się już popołudnie, pojechaliśmy do Twierdzy na Srebrnej Górze. Tam o mało nie wyzionęłam ducha podchodząc pod tą twierdzę i już wiedziałam, czemu nikt nigdy jej nie zdobył - po prostu każdy, zanim tam wszedł, padł na serce z wysiłku. A może to ja po prostu nie jestem typem taternika;) Twierdza robi wrażenie, pokaz strzału przez przewodnika przebranego w strój z epoki - także. W trakcie zwiedzania twierdzy znowu przeszła burza, za to pozostawiła po sobie niewiarygodną tęczę, widzianą nad Kotliną. Spokojnie już zeszliśmy na dół - byliśmy chyba ostatnią zmianą, a i to tylko dlatego, że przy podchodzeniu puściłam Młodą przodem i kazałam zatrzymać przewodnika pod groźbą wniesienia mnie na górę.

    Zadysponowałam następnie Bazylikę w Bardzie. Pasjami lubię oglądać stare kościoły, a im bardziej stare i im bardziej monumentalne tym lepiej. Sporo sobie obiecywałam po tym Bardzie, niestety nikt się z moimi oczekiwaniami nie liczył za specjalnie i okazało się, że Bazylika o godzinie 20 jest już zamknięta na głucho, za nic mając spragnionych wrażeń estetycznych i duchowych turystów. Co za tupet, no. To pojechaliśmy drogami wiejskimi do domu, zaliczając po drodze pielgrzymkę do wiejskiej dyskoteki i parę naprawdę pięknych widoków.

    Wieczorem szybka kolacja, kąpiel, popisałam i padłam. Nie chciałam za specjalnie siedzieć do późna, bo na 10-25 zbiórka przed Kopalnią w Złotym Stoku. Na miejscu pogratulowałam sobie ponownie wcześniejszej rezerwacji. Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilę, wykorzystaliśmy zawarte w pakiecie płukanie srebra - dostajemy od pana półkilowy woreczek z piaskiem, specjalny talerz, fioleczkę na zdobycze i jazda szukać skarbów. Muszę powiedzieć, że wciąga :) Niemal, niemal poczułam atmosferę Klondike;) Po zakończeniu wszystkich rozrywek, tuż przed odjazdem wzięłyśmy jeszcze jeden woreczek na spółkę, a potem jeszcze jeden, ale na wynos, do domu, do płukania razem z babcią. Oczywiście fiolki ze zdobyczami - grudkami pirytu - starannie zachowaliśmy ;)

    Po płukaniu był spływ podziemny zalaną sztolnią. Najfajniej było, jak pan zgasił światła i zrobiło się kompletnie, absolutnie czarno;) Spływ odbywa się fragmentem zalanej sztolni, w bardzo wąskim i niskim korytarzyku, miejscami zahaczało się kaskiem o jakieś stare haki, bardzo chciałabym, aby taki spływ trwał dłużej. Niestety wyszło tylko jedno zdjęcie - znowu wyszło na jaw ubóstwo Minolty, która ma ogromne problemy z ustawieniem ostrości w mroku, natomiast w ciemności jest to w ogóle niemożliwe - szczerze odradzam Minolty ludziom, który chcą mieć aparat o prostu do fajnych zdjęć z wakacji. Podobnie kłopoty z naświetleniem. Oczywiście - nie ma złych aparatów, tylko do dupy fotografowie, jednakowoż widziałam gorszych ode mnie, którzy pstrykali fotki jakimiś aparaty made in korea i wychodziły cudnie.

    Potem miało miejsce zwiedzanie kopalni. Podobają mi się przewodnicy w sensie ich wiedzy, anegdot itd, ale tym razem przewodniczka była tak znudzona, że nawet nie uśmiechała się przy powtarzanych tysiące razy wcześniej kawałów typu "mam premię od każdego zgubionego turysty". Przy wejściu z jakiejś nory wylazł jakiś górnik i Młoda znowu schroniła się bezzwłocznie za moimi plecami. Odruchowość i prędkość, z jaką to robi, nieodmiennie mnie wzruszają. Młoda ogólnie jest bardzo, bardzo odważna i dzielna, ale czasami zwyczajnie po dziecinnemu daje się ponieść wyobraźni :) Podobna sytuacja miała miejsce podczas wizyty u gnoma, ale jakieś inne dziecko, o wiele mniejsze, darło się cały czas wniebogłosy "Ja się boję tego pana!!" Apogeum miało miejsce przy wymijaniu "pana" ;) Fajny zjazd, chciałam zrobić Młodej zdjęcie, ale w momencie, kiedy z trudem udało mi się nastawić ostrość na wylot ze zjeżdżalni, zjechał całkiem kto inny i ma u mnie zdjęcie :D Ogólnie Młoda zbuntowała się przeciwko robieniu zdjęć, stwierdziła, ze chce słuchać przewodników i miała rację, ale kurde, pamiątki jakieś muszą być, a jak się pstryknie ze dwie setki fotek, to zawsze jest szansa, że chociaż z 5 wyjdzie dobrze. Potem, szybko, póki sił starczyło, do Parku Linowego. Uff... kosztowne to, ale rozrywka pierwsza klasa. Mówię to z pozycji osoby, która użyła wszystkich swoich sił, aby zrobić godziwe zdjęcia Młodej i Wujkowi.. oczywiście stojąc na dole;) Co ja się nabiegałam za nimi, co nagimnastykowałam, tego nie sposób opisać. Na koniec 1,5 godzinnej trasy miałam miękkie kolana, drżące ręce i obawiałam się o swój każdy krok. Ich nie, bo zarówno Młoda, jak i Wujek radzili sobie doskonale.

    Po błądzeniu po labiryncie, fantastycznym podziemnym wodospadzie, którego zdjęć OCZYWIŚCIE nie udało się zrobić wyjechaliśmy z czeluści śmieszną kolejką, no i to był koniec. Oczywiście potem jeszcze obowiązkowa moneta, sztabka złota, wystawa minerałów, dodatkowe płukanie i obiadek. Tu miało miejsce bulwersujące wydarzenie. Zamówiłam dla Wujka flaczki dewolaja [de' volaille'a ;)] a dla nas ruskie pierogi z surówką. Wujek zjadł flaczki, zjadł dewolaja, a naszych pierogów jak nie było tak nie ma, a goście obok nas dopiero co siedli i już żrą pierogi, a kolejka podobno wynosi 20 min. Poszłam zainterweniować. Pani okazała konsternację, okazało się, że na nasze pierogi akurat trafili inni turyści i zamiast zaczekać na swoją kolej grzecznie, wzięli nasze. Pani ubolewała, ale z niepojętą dla mnie logiką stwierdziła, że na nowe musimy czekać kolejne 20 minut - nie wiem czemu, okazało się, że dla tych turystów nie gotuje się kolejna porcja. Dostaliśmy wobec tego z bonusem placki ziemniaczane, wychodząc spiorunowałam wzrokiem turystów obok, zamilkli - bo chyba słyszeli głośne opowieści Młodej, która nie krępuje się ludźmi, dramatyczną opowieść o świniach, którzy zżarli nasze ruskie i niniejszym RZUCAM KLĄTWĘ NA TYCH CWANYCH TURYSTÓW - NIECH KAŻDY KĘS Z KAŻDYCH PIEROGÓW ZJEDZONYCH W CAŁYM ŻYCIU WEJDZIE WAM W DUPY I W BIODRA PO PIĘCIOKROĆ!!!! I OBYŚCIE SWOICH KUTASÓW NIE WIDZIELI DŁUGIE LATA!!!!

    No, ulżyło mi;)

    W ramach wykorzystania dalszego czasu pojechaliśmy jeszcze zobaczyć nie polecaną przez nikogo Jacka Jaskinię Radochowską - ja też nikomu nie polecam, bo okazała się zamknięta :( a następnie zameczek - obecnie hotel w Trzebieszowicach [zapomniałam nazwę, ale jakoś tak] - też go nie polecam, bo nie ma tam w zasadzie co oglądać. I wróciliśmy do domu.

    Jutro z rana wymeldowujemy się, jedziemy do Kłodzka zwiedzać twierdzę z podziemiami - mam nadzieję, że nie okaże się zamknięta w niedzielę. I pomału, zwiedzając wszystkie przydrożne zabytki, kościoły, skały i zamki - w stronę Jarkowa, gdzie mamy noclegi do piątku. Z tego co widziałam, tam są warunki nieco lepsze, bo tutaj się boję kąpać - ohydny kosmaty pająk czyha nad wanną na niewiniątka, a przed karzącą ręką sprawiedliwości pod postacią łapy owiniętej w papier toaletowy - uciekł.

    Po spakowaniu się opuściliśmy z ulgą straszne domostwo. Ruszyliśmy na Twierdzę Kłodzką. Oczywiście najbardziej podobał mi się spacer po Labiryncie Podziemnym, aczkolwiek zabrało mi czegoś... Przewodnik zarządził kontrolowaną przerwę w dostawie prądu i na chwilę wyłączył światło, pozostawiając nas w absolutnej ciemności. Tzn pozostawiłby, gdyby nie fakt, że zaraz znaleźli się jakieś wsiowe cfaniaki [mówię o mentalności, a nie pochodzeniu] z komórkami, aparatami itd, skutecznie psując nimi nastrój. Ja to chciałabym pobyć w takim miejscu całkiem sama, w absolutnych ciemnościach, usłyszeć swoje bicie serca, poczuć zimny powiew na łydkach, wczuć się w atmosferę więźniów sprzed setek lat, usłyszeć zawodzenie duchów potępieńczych itp. Ale niestety takie wycieczki nie są ogólnodostępne, no i byłam z dzieckiem. Sala tortur kompletnie nie zrobiła na mnie wrażenia, parę zdjęć i kilka eksponatów, spodziewałam się czegoś więcej. Może gdyby to było z przewodnikiem - no ale było bez. Po Twierdzy, a minęło już sporo czasu, ruszyliśmy dalej w na lewo. Po drodze zahaczyliśmy o Polanicę, gdzie podstawowym obowiązkiem było zjechać z toru saneczkowego, Młoda najpierw raz z Dziadkiem, a potem się zachłysnęła rozrywką i zażądała kolejnych zjazdów, tym razem samotnie i z większą prędkością. Można się było spodziewać;) Potem Szczytna - w sumie rodzina już wymęczona moim łażeniem wszędzie i zabytkami, ale dali się skusić na Zamek w Szczytnikach. Tam udało nam się podłączyć pod grupę z przewodnikiem. Czując się co nieco nieswojo spytałam przewodnika, czy to jest zorganizowana wycieczka, a skoro tak, czy możemy posłuchać. Pan mnie zmierzył, zwłaszcza koszulkę z napisem "Rozmiar Ą" skrywającą bujne popiersie i wycedził - no cóż, miło, że pani spytała, to bardzo ładnie, oczywiście, że tak. Wobec tego posłuchaliśmy dramatycznej historii o tym, jak od wielu lat temu mieści się tam Zakład dla Upośledzonych Mężczyzn, a obok została przyczepiona kapliczka. Przewodnik potem wspomniał, że obecnie gdzieś tam kręci się niemiecki właściciel z dawnych czasów i rozmyśla, na razie niemrawo i nieskutecznie, o roszczeniach. Na razie niemożliwych. Starszy facet koło mnie zaczął burczeć, no pewnie, tyle czasu dbali o to, trzymali opiekę, remontowali, a teraz raptem się właściciele znajdują. Ot, myślę sobie, jakiś komunistyczny bonzo przyjechał na wycieczkę i wspomina dawne czasy PRL-u, fajnie;) A zażywny facet dokończył - a teraz chcą to tym biednym zakonnicom odebrać. Od razu odeszła mnie cała sympatia do gościa.

    To było ważne miejsce, bo tam właśnie pokazałam Młodej, na czym polegają Góry Stołowe - tam są doskonale widoczne te toporne, płaskie, kanciaste skały, rozrzucone jak klocki niedbale tu i ówdzie. Taki przedsmak.

    Potem pojechaliśmy , już naprawdę wymęczeni, w stronę Dusznik Zdroju - przed Dusznikami niewiarygodny korek. Potem Lewin Kłodzki, fantastyczny, kolejny po Kamieńcu most kolejowy, wysoki, strzelisty, monumentalny i właściwie zaraz Jarków. Podjazd do gospodarstwa ma nachylenie jakieś 40 stopni i wjechaliśmy tam cudem. Ja już pełna wątpliwości... ale dalej okazało się, że jest fajny parking, miejsce na posiłek na dworze, miejsce na ognisko, hamak, 5 kotów, czyściutki, wyremontowany budynek, śliczna kuchnia i przecudowny pokój z łazienką, kabiną prysznicową! Porządnym kibelkiem i w ogóle. Ogólnie super.

    W nocy miałam wizję, która nakazywała mi dać se siana z Dusznikami, odstąpić od planu, a zająć się tym po co tu przyjechałam, czyli Górami Stołowymi. No więc z rana oznajmiłam wolę rodzinie. Jedziemy na Szczeliniec i Błędne Skały, potem powiem, co dalej. Super - moja rodzina należy do tego miłego gatunku ludzi, którzy lubią, jak ktoś inny im zorganizuje wszystko, ja lubię organizować, wszystko gra. Wyjechaliśmy w miarę wcześniej, na tyle, że parking był jeszcze pusty, a my byliśmy pierwszymi klientami pani i wobec tego dostaliśmy w promocji trzy pajdy chleba ze smalcem czosnkowym, w cenie dwóch. No i ruszyliśmy, ja oczywiście sapiąc jak miech kowalski, oblewając się potem co 3 metry [w pionie]. Zdjęcia oczywiście pstrykałam co chwila, czuję, że ze 3 tysiące z całej wycieczki będzie jak nic - może z tego się uzbiera parę porządnych;) Na trasie wesoło mnie omijały wycieczki z dzieciakami, moja własna córa niczym kozica górska skakała gdzie chciała, ale zauważyłam parę osób, które przewijały się w naszym otoczeniu co jakiś czas, więc nie tylko ja tak pokracznie wchodziłam. Przystanęliśmy na pięćdziesiąty przystanek, jakaś pani się wdrapała i oznajmiła - a tam na dole jakieś dziecko zostawiło plecak niebieski, tak patrzę, że chyba dziecinny, bo jakiś rysunek na wierzchu, może ktoś z państwa wie...? Jedno spojrzenie na puste plecy mojej córki i struchlały wyraz jej twarzy upewniły mnie, że wiem, czyj to plecak. Niestety za nic nie zeszłabym na nic, machnęłabym ręką na plecak wraz z całą zawartością, jako, że właśnie byłam zajęta odzyskiwaniem oddechu w płucach. Ale za to Wujek skoczył, kochany człowiek. W końcu jakoś wleźliśmy na górę, najpierw do schroniska - jedyne schronisko w Polsce, do którego nie ma dojazdu drogowego. Matko jedyna, jak pomyślałam, że ktoś tam musiał wnieść łóżka, stoły, lady, meble, o samych materiałach budowlanych nie wspominając, zrobiło mi się słabo. Wujek mówi - może wciągarką. No dobra, ale tą wciągarkę też jakoś trzeba było wtransportować do góry...! Ufff... potem Szczeliniec Wielki, tarasy widokowe, wycieczki, kolonie, moje sapanie i gwiazdy przed oczami, ale cały czas nie opuszczało mnie poczucie zadowolenia, że nareszcie znów tu jestem... kiedyś byłam, jak byłam mała z mamą i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, chciałabym, żeby na mojej córce zrobiło takie samo wrażenie. W ogóle Szczeliniec jest ciekawym miejscem, bo jak się patrzy na północ, to są Czechy i nawet nie można zadzwonić do babci - hejka, machamy ci właśnie! . Po zejściu, które mimo stromizny poszło o wiele lepiej, okazało się, że stoisk z pamiątkami, smalcem itp jest już całe mnóstwo, a parking zapełnił się co do ostatniego miejsca. Zabrakło mi wśród stoisk miejsca z kartami pamięci do aparatu, jakoś nikt nie wpadł na taki genialny pomysł - widzę tu niszę rynkową, a mnie się niebezpiecznie zapełniła karta w aparacie. Pojechaliśmy do Błędnych Skał. W międzyczasie przypomniałam sobie, że tam jest coś tam z wjazdami. Na Błędne Skały wjeżdża się o pełnej godzinie - i akurat tak podjechaliśmy, że do wjazdu zostały 4 minuty. Wjazd - typowa spirala śmierci, ale spokój zapewniał fakt, że na pewno nikt nie wyjedzie znienacka zza zakrętu. Bardzo sprawna organizacja parkingu na górze. No i poszliśmy... labirynt jak się patrzy - z nastrojem, ciasny, ciemny, tajemniczy - pod warunkiem oczywiście, że nie mija nas kolonia;) Miejscami, wstyd powiedzieć, miałam problemy z przeciśnięciem się, a już jedno miejsce było krytyczne, ale wydychnęłam ostatnie powietrze z wymęczonych płuc i jakoś poszło. Nie wiem, czemu tam nie ma tabliczki ostrzegawczej - dla szczupłych inaczej. Przecież jakby jakiś gościu z poważnym mięśniem piwnym, czy kobita w ciąży to za nic tam nie wejdzie. Wyszliśmy z tego labiryntu całkiem gdzie indziej niż się spodziewaliśmy, i mimo nie spoglądania na zegarek - akurat na czas , żeby odpocząć chwilkę i zjeżdżać, kolejny miły zbieg okoliczności - zjazdy są o wpół do. Potem siłą rozpędu zjechaliśmy do Czermnej, obejrzeć Kaplicę Czaszek. Ja patrzę - a tu kaplica czynna codziennie oprócz poniedziałków. Zrobiło mi się jakoś nieswojo. No kurde, jak to się stało, że ja, taka super organizatorka, ominęłam tak ważną informację? Dupa a nie organizatorka. A tu nagle... otwierają się zakluczne drzwi do kapliczki, wychodzi wycieczka, a nią siostra zakonna i oznajmia, że proszę państwa do kasy, kto chce obejrzeć kapliczkę. Ale miły zbieg okoliczności :) Nasunęła mi się perfidna myśl, że Kościół nie rezygnuje z żadnej okazji, żeby zarobić na turystach, ale myśl była podła, bo skwapliwie z tego skorzystałam. Siostra, chociaż dość monotonnie, to jednak mówiła o kapliczce ze znawstwem, oczywiście na Młodej wywarła ogromne wrażenie, zresztą na mnie też. Młoda bezzwłocznie nabyła długopis ze świecącą czaszką. Potem szybki obiadek w barze niedaleko parkingu, tuz obok aquaparku. Akurat tłumaczyłam Młodej zawiłości moich planów matrymonialnych względem szejka, a tu nagle, zza winkla, na deptaku koło aquaparku, pojawia się szereg postaci w powłóczystych szatach!!! Przecież miałam podrywać szejka arabskiego wypoczywającego w Kudowie! zerwałam się na równe nogi, aż łomotnęło wszystko zdrowo na stole, gotowa chwycić cokolwiek w dłoń i lecieć celem upuszczenia przypadkiem pod nogi szejka, aby potem, z wdzięcznym rumieńcem, wyszeptać, och, could you help me please? Ale jeden z nich odwrócił twarz w moją stronę i okazało się, że to jest raczej Dalaj Lama, albo ktoś taki - w długich purpurowych [nie białych!] ciuchach... to co mi po mnichu, nie? usiadłam na tyłku z powrotem, z ciężkich westchnieniem...

    Zakupy i do domu, wreszcie odpocząć. Taaaak.. jasne.. odpocząć. Jakoś po drodze, 200 m przed naszym domem, jest nauka jazdy konnej, no i tam Młoda wsiąkła. Nie wiem, jak to się stało, ale na jutro też już jest umówiona na drugą lekcję. Do nas podchodzi się pod lekką górkę, a potem pod ostre wzniesienie. Ale stwierdziłam, że koło nas jest Ogród Japoński jakiś, grzech nie obejrzeć. Do Ogrodu - znowu ostre wzniesienie. Zanim weszliśmy ze 200 m w dal i 100 m wzwyż, byłam znowu mokra i umierająca. Ogród okazał się zamknięty. Ale że mieścił się przy prywatnym domu, to pomyślałam, a co tam, zapukać można, nie? Pan otworzył i powiadomił, że sorry, ale czynne do 18, możemy przyjść jutro, skoro mieszkamy blisko, bo on podlewa. Zaznaczyłam, że bardzo chciałabym zwiedzić ogród, ale następnym razem przywiezie mnie tu karetka, nie inaczej. Gościu popatrzył, zobaczył wielką grubą spoconą babę na skraju zgonu i powiedział, że jak mamy drobne do skarbonki, bo tam nie ma biletów wstępu - to on chętnie wyłączy spryskiwacze. No i wyłączył, jak miło, prawda?:) Pooglądaliśmy, ale zaczęło rąbać nad Czechami. W sensie burzy. I uciekliśmy, bo zaczęło kropić. Nawet nie miałam wyrzutów sumienia, bo deszcz zastąpił panu spryskiwacze. Ostatnie podejście do domu niemal mnie zabiło, ale świadomość, że już blisko, jakoś pozwoliła mi dotrzeć i to nawet względnie suchą. W domu lunęło, pompa, burza z piorunami, a na koniec tęcza z najbardziej niewiarygodnymi, soczystymi kolorami, jakie widziałam w życiu. Padłam.

    Wtorek wieczorem. Dzień z Dusznikami w zamierzeniu miał być spokojny, taka cezura w trakcie biegów po górach i zamkach. W sumie faktycznie taki był, przynajmniej w moim odczuciu. Najpierw wszyscy sobie pospaliśmy. Potem Młoda wstała nakarmić połowę inwentarza pod postacią 3 kotów [łącznie 5] i 2 psów. Po śniadaniu krótki spacer po okolicy, Młoda pokazała mi odkryty przez siebie kiosk, w którym najwyraźniej ktoś mieszka[ł]. Zdjęcia z kiosku mają posłużyć jako pokaz dla Babci pt "Zobacz jaki mieliśmy fajny pokój";) Obok pasło się stado koni, ale o ile do dużych psów podchodzę bez obawy, o tyle konie wydają mi się czymś równie przerażającym jak np samochody, tylko bardziej - bo mają swoją wolę. Pewnie, są łagodne, nie skrzywdzą człowieka, są przyjacielem itd, ale ja jakoś wolę patrzeć na nie z daleka. Wyruszyliśmy z domu w kierunku na Zieleniec - mieści się tam Rezerwat Torfowisko. Po wdrapaniu się na górę [ w moich oczach ogromną oczywiście] dalej idzie się już całkiem płasko, klimatycznie, ciekawie, pouczająco i relaksacyjnie. Niestety nie zauważyłam, jak spaliłam sobie ramiona, co wyszło na jaw dopiero w domu. Co tam:) Potem rzeczywiście Duszniki - zaparkowaliśmy jakoś blisko początku Parku Zdrojowego i tam miało miejsce największe rozczarowanie :( Okazało się, że pokazy kolorowej fontanny, na który bardzo liczyłam, odbywają się wyłącznie w dni wolne od pracy :( Podczas Festiwalu Chopinowskiego codziennie, ale jak raz Festiwal skończył się był 10-go sierpnia. Nie wiem, jak to się stało, że ta informacja mi umknęła, nie mogę sobie podarować, bardzo chciałam to zobaczyć sama i pokazać Młodej, jakbym wiedziała, to w niedzielę, zmęczenie, czy nie, pojechalibyśmy to zobaczyć, a tak to co... lipa:(

    Pijalnię Wód oczywiście zaliczyliśmy, spacer wzdłuż całego parku również, włącznie z wielkim kasztanem i żołędziem. Dotarliśmy do Muzeum Papiernictwa, gdzie, uważałam, będzie można się spokojnie wynudzić, odetchnąć w cieniu starych murów itp. Jakże się myliłam! Okazało się, że są tam organizowane warsztaty, gdzie można stworzyć własną kartkę papieru, osobiście. Młodej tylko się oczy zaświeciły :) Oczywiście zrobiła aż 4 swoje kartki, ten mały cwaniak odziedziczył po mnie chyba zdolności negocjacyjne, czemu dała niejednokrotnie wyraz podczas tej wycieczki. Wyszła cała rozradowana, pomyślałam sobie, a czemu nie ukoronować tego dnia... i spełniłam Młodej kolejne życzenie. Pojechaliśmy na obiad. Do Czech ;) Byliśmy za granicą całe 5 km, wszędzie polskie napisy, płatność w złotówkach przyjmują, przejście graniczne czynne do 17, potem otwarte na przestrzał, ale co tam, liczy się fakt, że Młoda była ZA GRANICĄ W INNYM KRAJU :)

    Jutro Jaskinia Niedźwiedzia, mamy rezerwację, ale podobno całość jest tam tak skomercjalizowana, że zero dziczy i nastroju. Zobaczymy :)
    Środa wieczorem. Najgorszy dzień mojego życia. Porażka na całej linii. Nie, przesadzam co nieco, chcąc udramatyzować wizję, nie było mi fajnie dziś rano. Pamiętając, że mamy na dziś ambitne plany związane z Jaskinią Niedźwiedzią zadzwoniłam rano upewnić się, że aby na pewno mamy rezerwację, i czy aby na pewno na 13:40. Zamarło mi serce, kiedy okazało się, że owszem, mamy rezerwację, ale na 9:40, a chwalić Pana mamy 9:15 i właściwie powinniśmy być już na parkingu. A jesteśmy 70 km paskudnych dróg dalej. Pan, nagabywany i przekonywany argumentami nie do odparcia [„bo wie pan, jesteśmy znad morza i ja już 2 miesiące temu zrobiłam rezerwację, ale coś miałam źle podaną godzinę”] poinformował konspiracyjnie, że codziennie przed otwarciem kasa dostaje pewną pulę biletów „luzem”, poza rezerwacją. Więc sama spłakana – bo jakże to, tak nawalić, jak można było nie sprawdzić wcześniej, pocieszając spłakaną Młodą, która już się przyzwyczaiła, że jak mama coś planuje to tak ma być, zmodyfikowałam błyskawicznie plany. Dziś znowu lżejszy dzień, wcześniej wrócimy, jutro pobudka o świtaniu, 8 godzina jesteśmy na miejscu i czyhamy na wolne bilety. MUSZĄ się dla nas znaleźć! W zależności od tego, na którą one będą, przed lub po skoczymy do kopalni uranu i na kolejkę linową na Czarną Górę. No i wodospad Wilczki... ale to jutro.
    Dziś wobec powyższego trzeba było zorganizować czas inaczej. Uch, jak ja nie znoszę prowizorki i planów układanych na kolanie! Rozłożyłam mapę i dawaj rozmyślać, a trzeba to było robić szybko, bo szkoda marnować dzień przez moje gapiostwo. Ale po prostu zamieniłam środę i czwartek kolejnością. Wyruszyliśmy na północ. Pierwsze po drodze nadarzyły się Wambierzyce i tu moje pragnienie oglądania wielkich kościołów zostało zaspokojone. Chociaż muszę powiedzieć, że mocno rzucają się w oczy zaniedbanie i brak troski i jakiejkolwiek konserwacji – a szkoda. Drugie wrażenie – na zdjęciach Bazylika wygląda dość monumentalnie, i właściwie taka jest, tyle, że obstawiona dookoła ciasno małomiasteczkowymi kamieniczkami – a pasowałby tam ogromny plac, nadający Bazylice dostojeństwa. No, ale domków się przecież nie wyburzy.
    Po dość szybkim i pobieżnym zwiedzeniu Bazyliki pojechaliśmy do Nowej Rudy, gdzie czaiłam się na Kopalnię Węgla. Znowu mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy akurat na wejście grupy zwiedzającej. Najpierw eksponaty muzealne – uwielbiam zwiedzać z przewodnikami – a potem wejście do kopalni. No cóż. Dużo jest ciężkich zawodów, ale powiem szczerze – górnikiem nie chciałabym być za nic, absolutnie za nic. To naprawdę ciężki kawałek chleba. I chociaż uważam nadal, że za dużo przywilejów dostali, to jednak widzę, że trochę na to zasłużyli.
    Dalej pojechaliśmy do Podziemnego Miasta w Głuszycy i to było to – dużo ciemności, wilgoci, strasznego nastroju, tajemnicy. Przewodnik chyba był początkujący – nie miał jeszcze swojego zasobu żartów, nawet nie powiedział żelaznego dowcipu każdego przewodnika – proszę uważać, bo tam oto widzimy wycieczkę, która weszła w poprzedni wtorek. Ale i tak był bardzo miły i przepełniony wiadomościami. Podziemne Miasto to sieć bunkrów, podziemnych korytarzy i pomieszczeń, w których Hitler planował zrobić COŚ. Do dziś nie wiadomo za bardzo, CO, podobno na 30 km korytarzy odkryto dopiero ok 2, kłopotów przysparza fakt, że stropy są przykryte płatkami ołowiu, które skutecznie uniemożliwiają sprawdzenie podziemi za pomocą prześwietlenia, promieniowana itp. Pieczę nad wszystkim trzyma Towarzystwo Poszukiwań i Eksploracji z Głuszycy, muszę poszukać strony tego towarzystwa i szczegółów o tych podziemiach, bo bardzo mnie to zaciekawiło.
    Przy wejściu do Podziemi jest nowoczesny, dopiero co otwarty budynek, w środku mieści się kasa, kiosk z pamiątkami oraz bar. Bar ma bardzo ograniczony zasób potraw – zestaw frtyki+kotlet+surówka, flaczki i pomidorowa. Bardzo to odświeżające i nie pozostawia możliwości wyboru , człowiek bez sensu zastanawia się godzinami co zjeść, a tu proszę – jeden, pyszny zresztą, zestaw dla każdego i gra. W samej wsi Głuszyca jest piekarnia Jagieła, która piecze super-chlebek bez konserwantów, kupiliśmy od razu 2 bochenki i jest rewelacyjny, polecam serdecznie. No i bardzo miła pani sprzedawczyni:)
    Mając na uwadze Młodej ZNOWU konie i wcześniejszą pobudkę skierowałam towarzystwo do domu. Akurat zdążyliśmy. W gospodarstwie, gdzie jest jazda konna, mają bezprzewodowy net, ale próbowałam się do niego kilka razy bezskutecznie podłączyć i nic. A w końcu poprosiłam o pomoc jakiegoś kolesia stamtąd. Koleś zdumiał się rozmiarem laptopa – 17 cali – ale bezbłędnie, za pomocą 2 klawiszy, włączył kartę sieciową, która się była wyłączyła sama jakimś magicznym sposobem. Dla mnie już nie jest to magiczny sposób;) Siedizłam sobie w ogródku, pod parasolką ogrodową, mając za towarzystwo królika i 2 świnki morskie w klacie oraz mając widok na dziecię ujeżdżające kolejną szkapę. Bardzo to luksusowe :)
    Czwartek wieczorem. Pobudka zgodnie z planem o 6, kwadrans później pierwsza konsternacja. Miałam dla szybszego tempa poranka zrobić jajecznicę, nawet w tym celu specjalnie nabyłam jajka i z wieczora przygotowałam mieszankę piorunującą o składzie – skrojona w kosteczkę cebulka + skrojona w kosteczkę szynka + skrojona w kosteczkę polędwica. A tu lipa – gaz zakręcony na absolutny amen. Ja nie wiem, co to za zwyczaj mają w tych górach, w Chwalisławiu mieliśmy dokładnie ten sam problem, po jaką cholerę oni zamykają gaz na noc? U nas całe życie jest gaz butlowy, a nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek był zakręcany na noc. No to szybko kanapki. Herbata. Kawa dla Wujka obowiązkowo i w drogę, łapać bilety w Jaskini. Wujek jechał dość szybko, momentami zapierało mi dech w piersi, mimo mało oszałamiającej prędkości 70 km/h, przy zakrętach śmierci na każdym kroku robi to wrażenie. Na domiar złego pomyliłam drogę, w Bystrzycy jest do bani oznaczenie kierunków, pojechaliśmy okrężną drogą.
    W końcu dojechaliśmy – ale ja wiedziałam, że czeka nas jeszcze spore podejście. Znając swoje możliwości kazałam dwójce z nas trojga o najlepszej kondycji lecieć przodem i ustawić się w kolejce po bilety. Bo ja z całą pewnością lecieć nie dam rady, a idąc normalnym tempem dojdę w stanie przedzawałowym. Już się nawet do tego stanu przedzawałowego przyzwyczajam trochę;) A tu nagle...! Meleksik stoi na poboczu. A na nim kuszący napis – POZWÓL SOBIE NA ODROBINĘ LUKSUSU. 5 zł dorosły, 3 zł dziecko. O koooorde, w tej chwili mój luksus był najważniejszy na świecie i wart był na pewno więcej niż 13 zł :) Wsiedliśmy i bez najmniejszego trudu, po linii najmniejszego oporu podjechaliśmy meleksem pod samą Jaskinię. Leniuchy :) A było po co się starać... przed nami był tylko pan z synem. Staliśmy w piątkę pod kasą, warcząc w duchu za każdym razem, jak pani z kasy wołała donośnie „Czy jest ktoś z rezerwacji?” I ten ktoś podchodził, a nam jakoś było nie fajnie, bo może ten ktoś też był bez rezerwacji i próbował nam wykosić miejsce? Bo były 4 miejsca wolne, a jak ktoś z rezerwacji.. no nie wiem, o co chodziło, ale za nami ustawiła się długa kolejka tych bez rezerwacji, czekających tak jak my na okazję. W końcu przyszedł przewodnik i mówi – już? A pani na to, no dobrze, to mamy 4 miejsca. A nas jest piątka... Jeden szeroki uśmiech zadrutowanej, a i tak zdobywającej serca Młodej wystarczył. Znalazło się piąte miejsce wolne. Z wrażenia zapomniałam zrobić zdjęcia wokół Jaskini i dopiero zaczęłam pstrykać po wyjściu. W samej Jaskini jednak bardzo fajnie. Kapiące krople, echo, wilgoć, zimno, ciemności, grobowy głos pana przewodnika, świadomość, że korytarze wokół nas były kształtowane miliony lat przed nami i będą kształtowane miliony lat po nas jakoś zmienia perspektywę spojrzenia na siebie i swoją rolę na świecie. Czym my jesteśmy, jakimś mgnieniem na Ziemi, już nawet dinozaury dłużej od nas trwały. No, ale nie zbudowały cywilizacji...
    Po wyjściu z Jaskini Niedźwiedziej byłam bardzo zadowolona. Gdyby nie udało nam się załatwić tych biletów, byłabym niepocieszona, bo to jednak moja wina z tą rezerwacją itd. Siłą rozpędu weszliśmy do Muzeum Ziemi. Właściwie to Młoda weszła z aparatem i przykazaniem zrobienia zdjęć jajkom dinozaura. Młoda spisała się bardzo dobrze, narobiła sumiennie mnóstwo zdjęć, nawet poprosiła jakąś kobietę o zrobienia sobie zdjęcia na tle. Potem od razu Kopalnia Uranu – jakoś ta wycieczka przebiega pod egidą podziemnych korytarzy... Największe wrażenie robi na mnie fakt, że te wszystkie udostępnione nam podziemia są w przeważającej części nie udostępnione, albo nawet w ogóle nieznane. Jeszcze większa część gdzieś na pewno jest, ale nie wiadomo gdzie. A u nas na Wybrzeżu nie ma takich podziemi :( Ani tylu zamków, twierdz... Prawdą jest, że podobno Kotlina Kłodzka bardzo mało ucierpiała w trakcie wojny, a u nas trwały walki do dostęp do morza i wszystko co wartościowe zostało rozwalone w pył, a co nie zniszczone w trakcie wojny, to rozebrane przez PGR-y, a potem szabrowników kapitalistycznych. Jak się u nas trafi jeden zadbany pałacyk to od razu sensacja na całe województwo. Albo dwa województwa. A większość z nich tkwi w ruinach po wsiach. Ech, szkoda. Do nas wszyscy przyjeżdżają leżeć do góry brzuchem. Kiedyś rozmyślałam, jak wielkim wydatkiem czysto konsumpcyjnym jest taki nasz wyjazd, ale po takim wyjeździe zostają przynajmniej pamiątki, setki wspomnień, wiedza, skojarzenia, informacje dla Młodej na historię i geografię, a to ważne – co innego czytać o czymś, a co innego widzieć to na własne oczy. A po wyjeździe nad morze – tylko fałdy na brzuchu od frytek i opalenizna, która schodzi.
    Co oczywiście nie zmienia faktu, że przyszły rok to będzie Tunezja i leżenie 2 tygodnie do góry brzuchem na plaży ;)
    Po Kopalni Uranu – oczywiście Młoda ma fotkę z uranem z licznikiem Geigera;) – podjechaliśmy na Czarna Górę i już czysto relaksacyjnie wjechaliśmy sobie wyciągiem na szczyt. Wejście na czubek i wieżę widokową było moim ostatnim wejściem na jakąkolwiek górę w tym roku, kurde. Była to ostatnia zaplanowana przeze mnie atrakcja turystyczna Doliny Kłodzkiej i na tym oficjalnie zakończyłam pracę jako pilotka;)
    Dziś była okazja do zrobienia dwóch rewelacyjnych zdjęć i straciłam obie. Jedno – na środku drogi stał lis. Podejrzewam, że był chory, bo nie uciekł, ale to i tak pierwszy żywy lis, jakiego widziałam na oczy. Ale oczywiście aparat gdzie? W aucie [to nasze nowe hasło z Młodą]. To znaczy w pokrowcu. Przypomniałam sobie o nim za późno. A drugie zdjęcie.. Wjeżdżałyśmy wyciągiem na Czarną Górę, popstrykałam zdjęć, patrzę – a tu z góry zjeżdżają drugą stroną ludzie. To schowałam aparat, myślę sobie, nie będę robić wiochy, może oni wcale nie chcą być na zdjęciach, a zaraz aparat mi wypadnie z ręki. Schowałam aparat –a tu jedzie wyciągiem panna młoda w welonie. Wszystkiego najlepszego dla tej pani :)
    Potem już spokojnie na obiadek do Bystrzycy, wieża widokowa, do domu, Młoda na konie, ja do netu przy stajni. I kurde... laptopa bateria się skończyła. No i nic nie napisałam, ani nie dodałam. Tak jak myślałam, resztę wkleję w niedzielę hurtem... No to poszłam na placyk popatrzeć jak Młoda się uczy. A placyk pusty. Pojechali w góry... Powlokłam się pod górę – znowu! – spocona jakoś dotarłam. Wujek poszedł po Młodą – okazało się, że pojechali na wycieczkę konną... na granicę. Młoda znowu była w Czechach ;) A’propos – nasza poprzednia wizyta w Czechach była w Nachodzie, widzieliśmy zameczki, kościoły, fontanny :) Praga na kiedy indziej.
    Dziś ostatni nocleg, jutro z rana pakujemy się i w drogę zwiedzać. Po drodze mamy zaplanowany festyn z udziałem tanecznych zespołów z różnych krajów, pokazy walk rycerskich, fajerwerki. A potem ok 22 do domu... do prawdziwego domu. Dziś słyszeliśmy informację, że Wrocław zabity korkami, a od Obornik zaczyna się wielki korek. Wiadomo, Poznań jedzie do Kołobrzegu na długi weekend...

    Piątek rano. Spakować się, ostatnie zdjęcia z gospodynią, zdjęcia gór ze szczytami w chmurach, sprzątnąć po sobie pokój i w drogę. Najpierw do Kudowy. Może jeszcze ten szejk się gdzieś ujawni...? Pomalutku już, bo do 16-45, czyli początku festynu w Jugowie pod Kalenicą jeszcze masa czasu, idziemy sobie głównym deptakiem. Najpierw Muzeum, a raczej muzeumiątko Dawnych Rzemiosł. Prowadzi je para dziadków, bardzo cwanie zresztą. Najpierw oprowadzają, pokazują, tłumaczą, opowiadają – nigdzie nie ma słowa o biletach. A na koniec pokazują skarbonkę i mówią – tu proszę wrzucać datki na prowadzenie muzeum, 5 złotych od dorosłego, 3 zł od dziecka, o tu, dziękuję, o następni państwo, zapraszamy, prosimy dołączyć do grupy, zaczynamy od szewca... W ten chytry sposób dziadkowie unikają kas fiskalnych, rejestracji , kontroli itp. Fajnie, nie? :)

    Potem Muzeum Zabawek, na silne prośby Młodej. W ogóle nie chciało mi się tam iść. Ale – znowu chytry pomysł prowadzących – dzieci same wchodzić nie mogą. Jasne, ukradną 100 letnią lalkę... Eksponaty w większości budzą w dorosłych przerażenie – za bardzo przypominają Laleczkę Chucky, klauny i tego typu postacie z horrorów. Ale dzieciakom się podoba, a o to chodzi. Później poszliśmy do Pijalni Wód, gdzie znowu uraczyliśmy się pod palmami wodą mineralną. W przeciwieństwie do Dusznik Zdroju tutaj jest ograniczenie w ilości pobranej wody – max 0,5l , i oczywiście płatne wejście. W pijalni zobaczyłam najdroższy kibel na świecie – wejście 5 zł i wobec absolutnego braku toalet publicznych w Kudowie Zdroju – kompletna porażka, moim zdaniem – rozumiem już, czemu dają tylko pół litra wody. Jak ludzie opiliby się więcej wody i zobaczyliby cenę toalety, to zesikaliby się z wrażenia na miejscu, nie chcąc płacić fortuny za skorzystanie z WC – i byłoby dużo sprzątania. Moim zdaniem – absolutny skandal. Więcej do Kudowy nie jadę. Potem spokojny obiadek w barze „Ania”. Tu moim zdaniem ktoś miał super pomysł. Wystrój mało efektowny, parę stolików u góry, parę w piwnicy, szeroki wybór dań [smacznych i dużych!], wszystkie o ok. 3-5 zł taniej niż wszędzie dookoła – i tłuką niewiarygodną kasę! Kolejki olbrzymie, zarówno do kasy, jak i do stolików, ludzie przysiadają się na czwartego do stolika, trzeba samemu odnieść naczynia, a i tak pchają się na maksa. A wszystkie okoliczne knajpy świecą pustkami... Kawa, ciacho gdzie indziej i pomału idziemy w stronę auta.

    Kiedy dochodziliśmy już do samochodu, zaczęło kropić. Wsiedliśmy i jedziemy.

    Dobra, bo mamy już środę, a ja i tak pozapominałam. W skrócie – jechaliśmy w chmurach, potem w ulewie, a na koniec w nawałnicy, tej, które spustoszyła opolskie. W domu byliśmy ok. 3 nad ranem, i spać, spać... rano kąpiel, rozpakowywanie, pranie x 3, zakupy, itd.

    I tyle, wycieczkę oficjalnie zamykam, uważam za udaną, chciałabym tam kiedyś wrócić i to bardzo...