Podróż Australia - Podróż do Czerwonego Centrum
Gdy byłam w Australii po raz pierwszy, nie było mi dane zobaczyć ikony tego kraju - Uluru. Byłam na tym kontynencie tamtejszym latem i Marek mówił,że to raczej nie pora na "Red Centre" - czyli okolice Uluru i Alice Springs. Obserwowaliśmy mapę pogody i w tym czasie temperatura praktycznie nie schodziła tam poniżej 40 st C. Czas jednak miałam wypełniony innymi podróżami i poznawaniem południowo - wschodniej części kontynentu, więc raczej nie narzekałam.
W tym roku postanawiamy, że czas już na wizytę w samym środku Australii.
Marek pyta..." a może byśmy za dwa dni wyjechali do Uluru?" To raczej retoryczne pytanie , bo chyba nikt nie sądził, że mogłabym powiedzieć "nie".
Następnego dnia sprawdzamy pogodę. Niestety - na cały następny tydzień temperatura w tym rejonie ma zbliżać się do 40 st C.Musimy więc odłożyć nasze zamiary.
Po paru dniach znowu sprawdzamy prognozy i tym razem za trzy dni temperatura w tamtym rejonie ma się obniżyć do 27-34 st C, a więc całkiem nieźle. Postanawiamy, że za dwa dni wyruszymy.
Chcielibyśmy dojechać do Uluru w jeden dzień, a to wymaga naprawdę wczesnego startu, gdyż przed nami 1600 km, a pojedziemy nie szybciej, niż 100km/h, gdyż powyżej tej prędkości zużycie paliwa w naszej terenówce staje się koszmarne.
Auto zaczynamy pakować na dwa dni przed wyjazdem. Plan wyjazdu jest taki, że w przeddzień powinniśmy pójść spać nie później, niż około 17-tej, wstać około północy i wyjechać co najwyżej godzinę potem.
Niestety - z tym spaniem nie do końca nam wyszło. Jednak faktycznie budzimy się ok północy i mocno podnieceni perspektywą wyjazdu już nawet nie myślimy o dalszym spaniu. Marek miał nie więcej, niż trzy, może cztery godziny snu. Oj niedobrze!
Gdy wyruszamy, miasto jest zupełnie opustoszałe. Szybko dostajemy się na obwodnicę i niedługo potem wyjeżdżamy z Adelaide. Noc jest ciemna. Księżyc za jakieś dwie godziny zajdzie. My jedziemy prosto na północ. Ja idę na tylne siedzenie, by kontynuować sen. Marek prowadzi.
Pierwszym etapem naszej podróży jest Port Augusta.W PA po raz pierwszy wita nas tablica "total dry zone", ostrzegająca, że w miasteczku panuje całkowity zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych. To prawo uchwalono na wniosek starszyzny lokalnych aborygenów. Australijscy autochtoni piją dużo, a po wypiciu stają się wyjatkowo agresywnymi ludźmi. Tej agresji najbardziej doświadczały ich kobiety i dzieci...stąd to prawo.
Port Augusta (300km na północ od Adelaide) mijamy jeszcze głęboką nocą. Zaraz za miasteczkiem zaczyna się oficjalnie australijski outback, czyli kraina pustki, jedno z najrzadziej zaludnionych miejsc świata. Przez sen słyszę dźwięk nawigacji "bez zmian przez następne 1020 kilometrow" :)))
Teraz, pomimo że jedziemy główną drogą transkontynentalną łączącą południe kraju z północą, to miejscowości położone są tutaj średnio 150-200 km od siebie.
Tak naprawdę słowo "miejscowości" to raczej w tym przypadku eufemizm. Zwykle są to "miasteczka" liczące kilkunastu do kilkudziesięciu mieszkańców. Każde jednak zgodnie z australijską tradycją ma pub i kościół ( w tej kolejności ważności).
Powoli od strony wschodniej niebo zaczyna się rozjaśniać. Niedługo potem Marek zjeżdża na parking przy Jeziorze Hart w krainie wielkich Jezior Słonych. To jedno z mniejszych jezior w tej krainie, chociaż mnie wydaje się po prostu olbrzymie.
By dojść do brzegu musimy zejść w dół stoku, później przez nasyp toru kolejowego ( to tor łączący Adelaide z Darwin, przecinający kraj na wskroś z południa na północ, ten sam po którym jeździ słynny pociąg The Ghan). Za torem wchodzimy na taflę soli. Sól zachowuje się tutaj nieco jak tafla lodu, tyle że pod nią zamiast wody jest bagno.Trochę się boję, że może się pod nami załamać, zwłaszcza, że pamiętam jak bardzo ostrzegano mnie przed takimi spacerami w Tunezji. Marek idzie jednak dalej i podchodzi do samej wody...oczywiście wyłącznie w celu zrobienia zdjęć.
Na szczęście zaraz potem zawraca i bezpiecznie docieramy do brzegu. Tutaj też zastaje nas świt. W pierwszych promieniach słońca pięknie wygląda woda przypominająca teraz najdoskonalsze z luster.
Wydawałoby się, że nic nie zmąci tej monumentalnej wręcz chwili, ale wraz z nastaniem poranka budzi się też zmora Outbacku bush flies, czyli niewielkie muchy typowe dla australijskiego buszu.
Muchy materializują się praktycznie z niczego i pojawiają od razu w milionach sztuk. Wchodzą wszędzie...do nosa, w uszy, do ust. Nie dają żyć. Nawet w miejscach, gdzie nie było dosłownie czegokolwiek żywego, nie dalej, niż po kilkunastu sekundach każdy atakowany jest przez gigantyczną chmarę tych paskudnych owadów.
Wkrótce ruszyliśmy dalej. Przed nami pustkowia najbardziej wschodnich skrajów Wielkiej Pustyni Wiktorii.
Dzień już w pełni. Mimo, że to już późna jesień, to blask światła słonecznego w żadnym wypadku nie pozwala na jazdę bez raczej mocno zaciemnionych okularów słonecznych. Wkrótce mijamy Woomera - miejsce w którym Brytyjczycy zrobili kilka prób swojej bomby atomowej. Dotychczas miejsce jest ścisłym " no go zone", czyli strefą bez możliwości wjazdu, gdyż na tym terenie przeprowadza się eksperymenty militarne. To taka australijska Area 51, tyle że owiana znacznie głębszą tajemnicą.
Tuż przed południem docieramy do Coober Pedy - miasteczka poszukiwaczy opali i jednocześnie jednego z najdziwniejszych miast na świecie. Większość "domów" znajduje się tutaj pod ziemią. Ma to wiele praktycznych zalet. Po pierwsze - nie trzeba budować, a same jamy są najczęściej pozostałością po wyrobiskach górniczych. Po drugie wielometrowa warstwa ziemi jest znakomitą warstwą izolacyjną, chroniącą przed zabójczym żarem. Coober Pedy to jedna z najgorętszych miejscowości świata.Wydobywa się tu najdroższe i najcenniejsze opale.
To dopiero połowa drogi, więc jeśli mamy dojechać do Uluru jeszcze dzisiaj, to na zwiedzanie możemy przeznaczyć niewiele więcej, niż godzinę.
W tym czasie udaje nam się objechać "miasto" dookoła, zobaczyć podziemny kościół, porzucone "domostwa" w sztucznie zrobionych grotach, odwiedzić jednego z poszukiwaczy opali, zatankować paliwo i wypić piwo w miejscowym pubie.Razem z nami robią to muchy doprowadzając mnie do szewskiej pasji!!!
Pierwsze 800 km pokonane, przed nami jeszcze raz tyle.
Za chwilę wyjeżdżamy z Coober i po minięciu paru kopalń i największego kretowiska na Ziemi ponownie jesteśmy w pustce.
Po krótkim czasie przejeżdżamy obok Malowanej Pustyni ( Painted Desert). Nazwa identyczna , jak szerzej znana pustynia w Arizonie. Ta australijska jest niemniej spektakularna, ale o tym jeszcze nie wiemy. Na razie nie mamy czasu by ją odwiedzić, jednak postanawiamy, że zrobimy to w drodze powrotnej.
Przejeżdżamy następne ponad 400 km , mijając po drodze tylko jedną, maleńką osadę i docieramy do granicy Northern Territory. W tym stanie jeszcze nie byłam.
By być całkowicie w zgodzie z prawdą muszę napisać,że właściwie nie jest to stan, ale terytorium federalne, zarządzane przez Canberra, a nie przez parlament i rząd stanowy. Zwyczajowo jednak NT wymienia się jako siódmy stan Australii.
Wyobraźcie sobie obszar ponad 1.3 mln km kwadratowych,gdzie mieszka 233 tys ludzi, z czego ok 125 tys w Darwin , 25 tys w Alice Springs i 20 tys w Palmerston. Reszta , czyli ok 60 tys "zaludnia" miejsce ponad 4 krotnie większe od Polski. Czy wyobrażacie sobie tę niesamowitą pustkę?
W całym NT panują dosyć restrykcyjne prawa prohibicji alkoholowej i narkotykowej. Wprowadzone zostały , podobnie jak w Port Augusta na wniosek wpływowych Aborygenów. Do niedawna jeszcze na drogach nie było tu ograniczeń prędkości. Jednak głównie ze względu na liczne kolizje z kangurami, dzikimi wielbłądami, dzikimi końmi, dzikimi osłami i zabłąkanym bydłem wprowadzono ograniczenie do 130km/h.
My jednak trzymamy się naszej "setki", zwłaszcza, gdy w przykry sposób doświadczamy z każdym kilometrem oddalenia od Adelaide wzrost ceny paliw.
W miejscu startu cena benzyny wynosiła 1.28 AUD/l, cena ropy 1.35 AUD/l , a LPG 0.58 AUD/l
Tu, w tej wielkiej pustce ceny wzrosły w kolejności jak powyżej 2.33, 2.32 i 1.45 AUD. Powyższym cenom daleko jeszcze do tych najwyższych z najbardziej oddalonych rejonów.
Tymczasem dojeżdżamy do Kulgera - miejscowości zamieszkałej przez kilkanaście osób, za to z bardzo dużym pubem , ale bez kościoła, który przegrał w konkurencji z lodowatym piwem. Jest już po zmierzchu. Szybko tankujemy, wypijamy po zimniutkim piwie i wkrótce zjeżdżamy z głównej drogi na północ i skręcamy prosto na zachód - w Lasseter Highway - drogi, która doprowadzi nas już do Uluru.
Droga jeszcze bardziej pusta , niż ta, którą jechaliśmy do tej pory. Pojawiają się ostrzeżenia przed wszelkimi żyjącymi tutaj zwierzętami. Obniżamy prędkość do 90km/h...i za chwilę okazuje się ,że bardzo słusznie, gdyż chwilę później zabłąkany cielak przebiega drogę tuż przed samochodem. To cud, że zdołaliśmy go ominąć. Oboje mocno czujemy już zmęczenie i postanawiamy w pobliżu przenocować. Na razie jednak nie widzimy miejsca, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Tuż przy drodze gęsto od kolczastych krzaków, więc jedziemy dalej. Dopiero ok 100km od Uluru dojeżdżamy do osady Curtin Springs i dostrzegamy dużą tablicę zachęcającą do noclegu na darmowym polu campingowym. Oboje w tym samym momencie wykrzykujemy "prysznic!!!" i z uśmiechem zjeżdżamy z drogi. Ja zajmuję się przygotowaniem kolacji, Marek rozbiciem namiotu. Wyciągamy też butelkę zmrożonego savignon blanc, które w tą bardzo ciepłą noc smakuje znakomicie. Butelka się kończy błyskawicznie. Sięgamy więc po drugą i zaraz potem idziemy spać.
Muchy nie biorą prysznica i w nocy na szczęście też spią w najlepsze !!!.
Jest poniedziałek godzina 7.00. Zaczyna się dzień.Zbieramy się! Marek zwija namiot, a ja chciałabym się zająć śniadaniem. Przeszkadza mi jednak natrętny emu, który w swojej wędrówce przez pustynię postanowił zwiedzić przydrożne pole namiotowe.
Po około 40 minutach jesteśmy już po śniadaniu. Wszystko spakowane, więc wyruszamy. Po około 50 km wreszcie jest przerwa w wydmach i po raz pierwszy moim oczom ukazuje sie Uluru. Jestem zdumiona rozmiarami tego "kamyka".Oczywiście natychmiast go fotografuję.
Pareset metrów dalej odsłania się widok w nieco innym kierunku i widzę Kata Tjuta i ponownie robię foty. Po chwili jedziemy dalej. Mijamy Uluru Resort i jedziemy prosto do monolitu.Aby dostać się na teren parku narodowego,gdzie jest Uluru, należy uiścić opłatę w wysokości 25 dolarów od osoby.Bilet jest ważny trzy dni. Marek bardzo chciałby wejść na górę. Niestety , gdy podjechaliśmy okazało się, że wejście jest zamknięte z uwagi na silny wiatr na szczycie. Sytuacja powtórzyła się również następnego dnia, tak więc Marek bedzie musiał tu wrócić ponownie.Tymczasem chodzić za bardzo nie mogę, bo na dzień przed wyjazdem skręciłam nogę w kostce i teraz siedzę w aucie z opuchniętą stopą.Spacer wokoło skały również dla mnie odpada, a Marek już kiedyś "zaliczył" ten 14 kilometrowy spacer. Nie mamy więc wielkiego wyboru. Możemy tylko Uluru objechać, zatrzymując się tylko od czasu do czasu by móc go podziwiać z każdego kierunku i obfocić. Tak upływa nam parę godzin. Muchy są w lepszym położeniu,mogą sobie bezkarnie fruwać.Jest ich tu chyba miliardy!Aby wyjść z samochodu trzeba koniecznie założyć ochronną siatkę.Uluru robi na mnie niesamowite wrażenie,nie tak sobie tę górę wyobrażałam.Jest ogromna w stosunku do tego,co widziałam na zdjęciach.Widzę wejście na monolit,strome i łyse jak kolano.Nie wiem,czy dałabym radę tam wejść mimo łańcuchów.Naczytałam się o wypadkach,zasłabnięciach,poślizgnięciach i atakach serca.Zresztą wejście jest często zamknięte ze względu na upały lub silne wiatry.Zdumiewa mnie ogromna ilość autokarów z japońskimi turystami.Ci to są przygotowani na wszystko.Każdy ma czapkę z siatką na twarz i objuczony jest butelkami wody.Zresztą oni też nie wchodzą tego dnia na tę świętą dla Aborygenów górę.W jaskiniach u podnóża skały znajduje się wiele malowideł ściennych.Niektórych fragmentów skały nie wolno też fotografować.Aborygeni woleliby,aby nie wchodzić na tę górę.Oficjalny zakaz nie istnieje,ale nie po to ludzie tłuką się przez pół świata,aby tu być i nie wejść na Uluru.W końcu to najbardziej rozpoznawalny symbol Australii.
Po zakończonej pętli jedziemy do Uluru Resort, obecnie nazywanego też Yulara.
To właściwie cała miejscowość powstała na potrzeby obsługi ruchu turystycznego. Mieszka tu ok 800 osób, z których bez mała 100% zajmuje się bezpośrednio, lub pośrednio obsługą ruchu turystycznego.Cała Yulara przenocować może jednocześnie ok 5 tys turystów, z czego ponad połowa przypadłaby na miejscowy camping. Ośrodek jest tak zbudowany,że w zasadzie zupełnie nie widać go z głównej drogi, pomimo że jest tuż przy niej. W latach 80/90tych stawiany był za wzór sprzyjającego środowisku projektu i realizacji. Bardzo szeroko zastosowane technologie pozyskiwania energi słonecznej, zaawansowane technologie utylizacji śmieci i ścieków, przemyślana logistyka zaopatrzenia - to wszystko powoduje,że miejsce wydaje się niemal nieskazitelnie czyste.Są sklepy,poczta,szpital,hotele,restauracje i puby.Piwa napić się nie można,chyba,że ma się tu wykupiony nocleg.Za to są darmowe muchy!Dla każdego!!
W Yulara spożywamy późny lunch, po którym wyruszamy do odległego stąd o jakieś 70km Kata Tjuta.Miejsce to znane też jako Mt Olgas jest grupą ok.30 monolitów.Robi na mnie niewyobrażalne wrażenie i jest piękniejsze niż Uluru.Zresztą oba miejsca są niesamowite. Chcemy być przy Kata Tjuta wystarczająco długo przed zachodem słońca, by móc znaleźć najciekawsze miejsce do zrobienia fotek. Zabrało nam to trochę czasu. W końcu wjechaliśmy na nieutwardzoną drogę łączącą centrum Australii z zachodnim wybrzeżem. Po paru kilometrach ukazał nam się widok , który trudno zapomnieć, a jednocześnie będący wręcz kwintesencją Australii. Zrobiliśmy w tym miejscu masę zdjęć, z których wiele ( prawdopodobnie zbyt wiele ) możecie obejrzeć poniżej.Ja jestem przeszczęśliwa,że mogę być w takim miejscu.Muchy też się cieszą jak diabli!!
Po zmroku wracamy do Yulara i rozbijamy namiot na polu campingowym.
Bardzo wczesnym rankiem ( na dwie godziny przed wschodem słońca ) budzimy się, zwijamy namiot i szybko wyjeżdżamy do Kata Tjuta , by tym razem porobić foty o wschodzie słońca.Muchy na szczęście jeszcze śpią. Początkowo udajemy się w to samo miejsce, w ktorym byliśmy poprzedniego wieczoru, ale szybko postanawiamy przejechać w inne miejsce. Parę fotek i możemy jechać do Uluru.Tu ponownie droga na szczyt zamknięta ( wspominałam już o tym) i ponownie możemy zrobić tylko rundę honorową dookoła wielkiej skały.Jedziemy jeszcze do punktu widokowego, z którego podziwiać można wschód słońca nad Uluru, mając w zasięgu wzroku oddalone stąd o jakieś 55 km Mt Olgas - czyli Kata Tjuta. Troszkę żałujemy,że nie tutaj właśnie przyjechaliśmy o wschodzie...no cóż?! Nie możemy czekać jeszcze jednego dnia.
Z Olgas wracamy do Yulara na nasze pole campingowe, by zrobić śniadanko. Wkrótce potem wyruszamy w kierunku Kings Canyon.
Po drodze tankujemy w Curtain Springs. Chcemy jechać dalej, ale widzimy zatrzymującą nas autostopowiczkę. Marek sam wiele lat jeździł po świecie autostopem, wiec jego pierwszy odruch, pomimo mocno wypchanego auta to zatrzymanie się. Teraz widzimy, że autostopowiczka ma do tego rower!!! :)
Okazuje się , że nasza autostopowiczka - Letycja tak naprawdę jest rowerzystką z Francji, ale zepsuł jej się rower i chciałaby się jakoś dostać najpierw do Kings Canyon, potem do Alice, gdzie ma nadzieję, że rower jej naprawią.Czeka w słońcu już kilka godzin.
Marek kombinuje jak zabrać ją wraz z niemałym bagażem i jeszcze rowerem. Rower musimy położyć na naszym dachowym namiocie. Resztę rozmieszczamy gdzie tylko się da. Dalsze bez mała 300km pojedziemy w trójkę, musimy jechać troszkę wolniej, gdyż rower nie jest umocowany za dobrze.
Trasa prowadzi przez pustynię porośniętą licznymi krzewami i drzewami dębu pustynnego ( desert oak). Pod koniec dnia docieramy do Kings Canyon. Tutaj nasza Francuzka zostaje i postanawia przebiwakować na dziko gdzieś obok samego kanionu. My idziemy na spacer po jego dnie. Muchy dotrzymują nam kroku!Chciałabym pójść również górą, ale skręcona kostka na to nie pozwala. Wkrótce po zmierzchu udajemy się do pobliskiej stacji turystycznej i tam na campingu rozbijamy namiot, a sami idziemy do pubu na cudownie zmrożone piwo, a niedługo potem wracamy do namiotu i szybko zasypiamy.
Budzimy się przed 5.00 rano. Jest jeszcze głęboka noc. Szybko zwijamy namiot i ruszamy przed siebie w kierunku Finke Gorge National Park. Na przejazd tą drogą potrzebne jest specjalne zezwolenie i rejestracja, ale załatwiliśmy to już poprzedniego wieczoru.Muchy śpią,ale one nie potrzebują zezwoleń! Trochę się boimy, gdyż ostrzegano nas, gdy piliśmy piwo w pubie, przed dzikimi wielbłądami błąkającymi się po pustynnych drogach. Zderzenie z takim zwierzęciem bywa niezwykle niebezpieczne.
Nasza podróż upływa jednak spokojnie i żadnych wielbłądów nocą na drodze nie było. Nastaje świt i naszym oczom ukazują się pobliskie góry, a na pierwszym planie pasące się dzikie konie, które w Australii nazywa się brumbies.
W odróżnieniu od amerykańskich mustangów brumbies to konie niemal pełnokrwiste, gdyż w zasadzie tylko te sprowadzano do Australii. Rozmnożyły się one w australijskich stepach i na skrajach pustyń wręcz niewiarygodnie. Spotykamy je dosłownie co chwilę i po poczatkowym entuzjazmie powoli przestają robić wrażenie. Niedługo później zauważam trzy wielbłądy pasące się niedaleko drogi. To były jedyne , jakie zauważyliśmy na naszej drodze. Wystepują tu jedynie dromadery sprowadzone na szósty kontynent w XIX i na początku XX wieku - głównie do pomocy przy budowie linii kolejowej z Adelaide do Alice Springs. Te sprowadzone z Afganistanu zwierzęta stały się symbolem kolei, i na cześć kraju ich pochodzenia najsłynniejszy pociąg Australii nazwano The Ghan ( lokalny skrót od Afghanisthan).
Parę kilometrów dalej kilkaset metrów przed nami widzimy jakiś ruch. Wkrótce okazuje się, że drogę przebiegło duże stado psów dingo. Ja widzę je po raz pierwszy, Marek natomiast po raz pierwszy widzi ich całe stado. Oczywiście zanim wzięłam do ręki aparat i zanim podjechaliśmy dostatecznie blisko ,stado już zwiało.
Po przejechaniu około 250 km, gdy zbliżamy się już do Finke Gorge naszym oczom ukazuje się drogowskaz do domu Alberta Namatjira. Ja słyszę to nazwisko po raz pierwszy. Marek mówi, że był to najsłynniejszy aborygeński malarz.
http://en.wikipedia.org/wiki/Albert_Namatjira
a tutaj link do jego prac:
To nazwisko bliskie jest ponoć sercu każdego Australijczyka.
Sam dom to maleńka chatynka wybudowana przez Alberta własnoręcznie. Za to widoki na otaczające Mc Donnell Range po prostu inspirujące!
Niedaleko dalej skręcamy w drogę najbardziej spektakularnego miejsca Finke Gorge - Palm Valley. Droga, a właściwie "droga" to wyjeżdżony przez kilkadziesiąt aut na rok trakt prowadzący w większości dnem suchej o tej porze roku rzeki, a w dalszej części po skałach. 22 kilometry pokonujemy w półtorej godziny. Na końcu czeka nas bajkowy krajobraz. W kanionie na suchutkiej pustyni pojawiają się palmy. To właśnie dla tego widoku tutaj przyjechaliśmy. Podoba nam się ogromnie, żałujemy tylko , że w sezonie , w jakim tu jesteśmy w rzece nie ma ani kropli wody.
Wracamy na główny trakt i mijamy osadę Hermannsburg, założoną jeszcze w 1877 roku jako misja luterańska. Obecnie jest to miejsce, w którym mieszka kilkuset Aborygenów. Hermannsburg otoczony jest ogrodzeniem i przy bramie umieszczona jest tablica zakazująca wjazdu, jak również fotografowania. Nie dziwi nas to zbytnio. Hermannsburg położony jest w miejscu przepięknym, jednak sam stanowi ( wybaczcie określenie) wrzód na tyłku Mc Donell Range. Jest to jedno , wielkie wysypisko śmieci! Pomimo tego, że w Australii służby komunalne należą do absolutnie najlepszych na świecie, tutaj powiewa mocno trzecim światem. Dodatkowo w pobliżu Hermannsburga widać ,że Aborygeni lubią "pobalować" przy ognisku, Jednak żeby sprzątnąć po sobie, zabrać puste butelki, puszki i jakiekolwiek inne opakowania, to już absolutnie nie. Uważają się za właścicieli tej ziemi. Jednak ich gospodarzenie to zadawanie krwawiących ran każdemu skrawkowi, na którym się pojawią.
Jedziemy dalej w kierunku Alice. Wkrótce na drodze pojawia się asfaltowa nawierzchnia. Tutaj moja refleksja - w całej Australii pomimo ekstremalnie wysokich temperatur i dozwolonego nacisku na oś znacznie przekraczającego tego, jaki dopuszczony jest w Polsce, nigdy nie widziałam żadnej koleiny.
Krajobraz jest tu naprawdę przepiękny. Skąpane w słońcu suche góry, a na dole coś w rodzaju sawanny.
Wkrotce dojeżdżamy do Alice Springs.Mnie kojarzy się z książką i fimem. Miasteczko położone w Dolinie Got Mc Donell nie robi olśniewającego wrażenia. Żadne miasto w Australii nie ma aż tak dużego procentu populacji aborygeńskiej. Stosunkowo niewielu Aborygenów ma dobre wykształcenie, niewielu więcej pracuje. Oczywiście wina za ten stan rzeczy rozkłada się pomiędzy nich, a "najeźdców". Jednak nie można na zawsze dopatrywać się całego zła wyłącznie w zaszłościach. Największym problemem jest chyba zderzenie kultury materialnej - europejskiego typu z kulturą , która bazowała wyłącznie na duchowości - czyli ta rdzennych mieszkańców kontynentu. Dobra materialne uwodzą młodych Aborygenów, ale jednocześnie ich własna kultura i środowisko utrudnia zdobycie odpowiedniego wykształcenia i pracy, czyli narzędzi do lepszego statusu materialnego. To problem oczywiście ogromnie złożony, na który wpływ ma setki czynników i trudno by było zajmować się nim dokładnie na Kolumberze.
W Alice odwiedzamy wzgórze z pomnikiem wystawionym poległym na wielu frontach australijskim żołnierzom. Ze wzgórza widoczne jest całe Alice i okolice. Jesteśmy tu akurat w ANZAC Day, które jest narodowym świętem Australii upamiętniającym początkowo żołnierzy korpusu australijskiego i nowozelandzkiego poległych pod Gallipoli w Turcji w czasie I Wojny Światowej. Tego dnia w każdym mieście przy takich, jak ten pomnikach ,urządza się uroczystości ku czci poległych.
Ze wzgórza podjeżdżamy do kościoła miejscowej , aborygeńskiej parafii. Jest otwarty.Oglądamy go. Zaraz po kościele trafiamy do miejscowego pubu , gdzie pijemy lodowate piwko.Tylko tu można napić się piwa, w miejscach publicznych jest to zabronione. Później jeszcze przejeżdżamy głównymi ulicami miasta i żegnamy się z Alice. Przed nami bez mała 1600km drogi powrotnej poprzez pustkowia Australii.
Przejeżdżamy niecałe 500 km i już na terenie Południowej Australii zatrzymujemy się, rozkładamy namiot i śpimy. Muchy też spią.
Wstajemy przed siódmą rano i po szybkim śniadaniu ruszamy w drogę. Przed nami ponad tysiąc kilometrów. Po trochę ponad dwóch godzinach docieramy w pobliże Coober Pedy i ok 20km przed nim skręcamy na wschód, by zobaczyć Painted Desert. Po dwudziestu kilku km docieramy do pierwszego punktu widokowego i jesteśmy oczarowani. Przed nami kolorowe formy skalne pustyni. Całą przyjemność oglądania i kontemplowania psują muchy, no ale to już taka australijska specyfika. Jesteśmy tu zupełnie sami. Najbliżsi ludzie prawdopodobnie w Coober Pedy - ponad 30 km od nas. Żałujemy tylko, że nie trafiliśmy tu przed wschodem słońca. Nie możemy jednak czekać bez mała całą dobę na następny. Ruszamy z powrotem na drogę główną. W Coober Pedy tankujemy i jedziemy dalej. Dzisiaj jest piątek i Marek twierdzi, że ruch jest wyjątkowo duży, co oznacza średnio jeden pojazd na około 10 minut :) Po drodze spotykamy kilka orłów ( wedge tailed eagle), które należą do największych przedstawicieli swojego gatunku i osiągają do 2.5 m rozpiętości skrzydeł.W mijanym krajobrazie ponownie ukazują się nam słone jeziora,tak naprawdę poza Lake Hart , jest wyłącznie sól na ich dnie. Przejeżdżamy tuż obok Lake Lagoon, jednego z większych jezior Australii.
Postanawiamy zejść do tej solnej tafli. Jest śnieżnobiała, bez żadnych zanieczyszczeń. Mnie na myśl przychodzą drogie peelingi z soli Morza Martwego i postanawiamy zebrać trochę tej wykrystalizowanej soli w celach kosmetycznych :)
Po paru godzinach docieramy do Port Augusta, gdzie zachodzące Słońce urządza nam spektakl, którego barwy niedostępne są w żadnej wersji photoshopa.
Tutaj też żegnamy się z australijskim outback i wreszcie żegnamy się z muchami !!!! Po czterech godzinach docieramy do domu.
Pięć dni , jakie spędziłam w otwartych i bezludnych przestrzeniach Australii były naprawde cudowne. Uluru , Kata Tjuta , Watarrka i Palm Valley naprawdę piękne. Jednak gdybym miała wybierać,to inne miejsce we wnętrzu tego kontynentu urzekło mnie znacznie bardziej. Miejsce, którego nie znajdziecie w dostępnych w Polsce broszurach o Australii, ale o tym w kolejnej podróży.
Zdjęcia moje i Marka, również z jego poprzednich podróży.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Dziekuje!
-
Wróciłam, było warto!
Pozdrawiam noworocznie. -
Dziekuje!
Dlatego tam wrocilam.
W czasie jednej podrozy nie jest sie w stanie wszystkiego zwiedzic.
Red Centre jest zachwycajace,jezeli ktos lubi przyrode,duze odleglosci,pustke i przestrzen.
Bedziesz tam nastepnym razem-) -
Tu nie da się przejść obojętnie! Plusika już wstawiam choć dopiero poczytałam lekturkę i zobaczyłam tylko miniaturki, ale wrócę jeszcze...
Coś mi się wydaję, że zakocham się od pierwszego wejrzenia, choć na tej trasie nie zostawię śladów.
Red Centre jest zabójcze, rozległe i niezmiernie urokliwe. Czasu nie starczy na wszystkie piękności. Będę musiała wrócić!
Znów jest pięknie!!!
-
Niesamowita wyprawa, coś wspaniałego ;) bardzo podobają mi się fotografie z malowanej pustyni :) nie mogłam niestety dodać plusów i komentarzy bo nie mogę ;) ale jak wszystko się naprawi to wrócę :) pozdrawiam :)
-
Fantastyczna podróż, piękna przyroda, krajobrazy, cała gama barw i na pewno niezapomniana.
-
Wyprawa rewelacja, wpisalem na liste: to see before I die :)
-
Tak jak przypuszczałem , godziny podróży z Tobą minęły jakby pióro opalił. Jakakolwiek podróż z Australia związana będzie zawsze niepowtarzalna, urocza i zaskakująca. Ile razy byśmy jej nie przemierzali to zawsze będzie budzić respekt i podziw. Dziękuję Irenko za tę " chwilkę "z australijskimi Aborygenami i wszystkim co pokazałaś. Pozdrawiam i do następnego.
P.S. nie zapomnij coś wspomnieć o tej Letycji, nie żebym się w niej zakochał. -
Witaj Irenko, wkraczam w Twoją przygodę będąc przekonany, że przeżyję coś fascynującego. Kilka minut temu w takim wstępie napisałem dużo więcej ale nie byłem zalogowany. Nie powtórzę już swoich myśli zatem ruszam. Pozdrawiam.
-
magiczne miejsce, wspaniałe zdjęcia, piękna podróż. zachwyciłam się intensywnością barw natury, które uchwyciłaś na fotkach.
po prostu super! :) -
Bardzo Wszystkim dziekuję za plusy,komentarze i miłe przyjęcie tej podróży-)
-
...aha, czyli będzie dalszy ciąg! Fajnie!...
-
Kolejna, świetna podróż na szósty kontynent. Gratuluję i pozdrawiam.
-
Jak zawsze bardzo ciekawa i okraszona wieloma pięknymi zdjęciami podróż:) Cieszę się, że w końcu udało Ci się odwiedzić inną, zupełnie wręcz inną część Australii i poznać jej suche i gorące oblicze:) Zdecydowanie ta publikacja ubogaciła cały cykl australijski:) Dużo dowiedziałem się nowych i nieznanych mi rzeczy o Australii, za co dziękuję a przy okazji (bo taka kolejność jest u mnie ważniejsza) oczy nacieszyłem masą zdjęć przedstawiających piękno przyrody:) Pozdrawiam!
-
Ta rowerzystka z Francji to odwazna byla, czy tez bez wyobrazni?
Duzo ciekawych rzeczy widzialas po drodze, czesc z nich mnie ominelo, ale dzieki Tobie zapoznalem sie z lukami z mojej podrozy :-) Mnie sie natomiast udalo zapoznac z paroma miejscami, w ktorych z kolei Ty nie bylas, co tez mnie cieszy :-) Australia to jednak kawal lądu i nie da sie zobaczyc wszystkiego nawet gdy sie ma duzo czasu.
Lacze pozdrowienia dla naszej Australijskiej Korespondentki :-) -
Pierwsza refleksja, jaka mi przyszla do glowy, to temperatury... My bylismy tam w srodku australijskiej zimy, i trudno sobie bylo wrecz wymarzyc lepsza pogode: slonecznie, swiezy powiew, bez opadow... Ale z kolei 40C to juz jest cos. Niemniej pamietam podobne warunki w Utah i Arizonie w lipcu. Wtedy srednia temperatura dnia wynosila 40C, a w Dolinie Smierci podskoczyla do 49C!!! Pamietam tez jak wyszedlem w nocy na ulice Las Vegas i termometr wciaz wskazywal 40C!
Czytam i ogladam dalej :-) -
Fantastyczna podróż do Czerwonego Centrum Australii :))
Wspaniały opis okraszony świetnymi zdjęciami!:)) Jutro wrócę:) -
Niezwykła, profesjonalna galeria. Nadal, ze spokoje czytam i oglądam.
-
Fantastyczna podróż!. To taka Australia jaką mam gdzieś w swojej wyobraźni. Czerwona ziemia, pustkowia, Uluru... no i muchy. Chociaż tych w moich marzeniach o Australii nie ma.
Przy przeglądaniu tej podróży obowiązkowo powinno się słuchać Geoffreya Gurrumul Yunupingu, najlepiej utworu Wiyathul. Jak zwykle u Ciebie rewelacyjne zdjęcia i super opis, który czyta się jednym tchem. Gratuluję kolejnej wspaniałej podróży i czekam na następną bo w opisie wyczytałem między wierszami, że będzie. Zresztą i tak nie dałbym Ci spokoju gdybyś miała inne plany :) A co to będzie?
Pozdrawiam serdecznie
-
jest tak niewiele o Australii gdziekolwiek, a Ty tak doskonale wypełniasz tę lukę!
-
Wrócę
-
dziś powróciłam do Twojej podróży, super wyprawa, szkoda, że zwichnięta kostka ograniczyła Ci zwiedzanie Uluru, taka wyprawa i taki pech, ale i tak dużo widziałaś. Gratuluję.
-
Piekna podroz
-
bardzo fajna pustynna podróż, niektóre miejsca trochę mi Arizonę przypomniały, ale to jednak nie to samo :)
-
Przepraszam za kometarz niżej.Jest to fragment tekstu przed poprawką,który źle zapisałam.