Podróż Gaumardżos Gruzja
Początek napawa optymizmem. Już na samym początku lądujemy w jakiejś lewej taksówce i za 25 Lari ciemnymi ulicami Tbilisi pędzimy na dworzec Didube. Tu mamy złapać marszrutkę do Kazbegi. Gruzin zza kierownicy i my równie łamaną ruszczyzną jakoś się dogadujemy i za dodatkową opłatą wiezie nas do Mtskhety, jednego z miasteczek na gruzińskiej drodze wojennej. To nasz pierwszy punkt na mapie. Gruzin znienacka częstuje mnie swoją kawą z termosu, którą pewnie dostał od żony na nocną zmianę. Oj – mój rosyjski mocno kuleje. Staram się jak mogę, ale po kilkunastu latach pozapominałem prawie wszystko. Mimo wszystko jakoś się dogadujemy.
Powoli świta. Mijamy przydrożne stoiska pełne arbuzów. Wyjeżdżamy z miasta. Nie mija parę chwil i jesteśmy w Mtskhecie. Jest 7 rano. Wszystko śpi. Jest rześko. Gruzin przekonuje nas do swoich usług. Proponuje, że obwiezie nas mieście, poczeka i pojedziemy z nim do Kazbegi. Wolimy zrobić to we własnym zakresie. Wysadza nas pod klasztorem i nie bardzo wiemy jak mu powiedzieć, że już sobie poradzimy. Aż tu nagle daje nam swój telefon komórkowy. Daje nam go i mówi, że jak wrócimy z Kazbegi to mu go oddamy. Co tu robić? Nie wiemy jak zareagować. W sumie może nam się przyda? Oddajemy mu jednak ten telefon. Bierzemy tylko numer do niego i obiecujemy, że jak wrócimy do Tbilisi to zadzwonimy. Mamy go z głowy. Ale to miłe zaskoczenie. Idziemy pod katedrę Sweti Cchoweli. Tu znowu ktoś nas zaczepia. Ale przyjaźnie. Czyli to prawda, że Gruzini są bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów. A Polaków chyba jeszcze dodatkowo lepiej traktują. Czekamy na otwarcie katedry. Mijają powoli godziny. Drzemiemy razem z bezdomnymi psami na schodach, czekając, aż Mtskheta obudzi się do życia. Powietrze powoli rozgrzewają poranne promienie słońca. Robi się przepiękny poranek w przepięknej Mtskhecie. Leniwie wstaje dzień. A my razem z nim. Odwiedzamy klasztor i z buta wyruszamy w dalszą drogę.
Musimy się ponownie dostać na drogę wojenną. Nie jest z tym jednak tak prosto. Musimy przejść przez rzekę. Pytamy miejscowych jak to zrobić, jak się dostać na drogę wojenną. Radzą wrócić do Tbilisi marszrutką i stamtąd pojechać do Kazbegi. Upieramy się jednak. Przechodzimy niedaleko blokowiska, przez park i już jesteśmy nad rzeką. Teraz tylko na drugą stronę. W lewo, w prawo? W obie strony prowadzi rurociąg wzdłuż rzeki. A wszędzie dookoła pasą się krowy. Wygląda na to, że lepiej będzie w prawo. Mamy rację. Dochodzimy do niewielkiej kładki i pokonujemy rzekę. Na jej brzegach wylegują się całkiem spore żółwie. Jesteśmy na autostradzie. Najpierw jednak do baru. Na kawę i piwo. Teraz do pokonania droga. Bo jesteśmy po złej stronie autostrady. Niby to proste, a jednak z naszymi plecakami tak nie jest. W oddali widać jednak zawrotkę dla samochodów. W końcu to jest Gruzja i ichniejsza autostrada ma swój klimacik i wcale nie jest zabronione chodzenie po niej, czy prowadzenie knajpki. Przechodzimy zawrotką na właściwą stronę drogi. Kierunek Batumi i Kazbegi.
Łapiemy stopa. Może nie być łatwo. Marszrutki są pełne, a żaden kierowca nie jest chętny żeby zabrać 3 osoby z plecakami. Szczególnie, że też samochody podróżują wypełnione w komplecie. Stoimy dobrą godzinę, W końcu zatrzymuje się taksówka i po krótkim targu za 40 lari zabiera nas do Ananuri. To nie Kazbegi, ale musimy się stąd jakoś ruszyć.
Wielki gość w mercedesie gdzieś dzwoni. Podjeżdża do nas samochód. Coś tam krzyczą między sobą. Samochód rusza za nami. Nagle zjeżdżamy w boczną drogę, a oni za nami. Mamy problem? W coś się przypadkiem wplątaliśmy? Nie. Jedziemy tyko zatankować gaz. Po chwili wracamy na autostradę. Muzyka w samochodzie gra coraz głośniej. Wielki Gruzin śpiewa, ale gadać z nami jakoś nie ma ochoty. A ponieważ nie jest gadatliwy szybko ucinamy sobie drzemkę. Droga robi się węższa. Pojawiają się coraz wyższe góry. Jedziemy wzdłuż rzeki. Właściwie to pędzimy na złamanie karku. Docieramy nad turkusowe jeziorko Żinwalskie.
Zrobił się niezły upał. Kręcimy się po terenie twierdzy Ananuri. Jest ładnie. Jakaś babinka w tym czasie pilnuje naszych bagaży. Po krótkiej przerwie w podróży znowu zabieramy się za łapanie stopa. Samochody nie jeżdżą już tu jednak tak często, chociaż droga prowadzi do granicy z Rosją i do Władykałkazu. To tłumaczy ilość samochodów rosyjskich, z Armenii i Azerbejdżanu. Najwięcej jednak jedzie samochodów rosyjskich i to czasem niezłych złomków z dawnych czasów (ład, wołg itp.). Wszystkie samochody wypchane do granic możliwości. Słońce pali mocno. Nikt nie zamierza nas stąd zabrać. Zwątpienie nie machamy już na wszystkie samochody. Lawetę tez odpuszczamy. A tu ku naszemu zdziwieniu laweciarz sam się zatrzymuje i pyta, czy nas podwieźć i dokąd. Jasne, że do Kazbegi, ale jak mamy się zmieścić. To nie problem. Plecaki lądują z tyłu na lawecie przywiązane byle jak do barierki. A my pakujemy się do kabiny.
W czwórkę pędzimy w górę rzeki Aragwi. Trochę ciasno, ale ważne, że nie musimy już czekać. Rozmawiamy naszym kalekim rosyjskim o różnych pierdołach. I znowu potwierdza się opinia o przyjaznych Gruzinach. Już mamy obiecane znalezienie noclegu w Kazbegi i oprowadzenie po Tbilisi po powrocie. Wjeżdżamy coraz wyżej we wspaniałe zielone góry Kaukazu. Serpentyny robią wrażenie. Acziko – nasz przyjaciel Gruzin – nie zwalnia zbytnio i tyle ile laweta daje radę wspinamy się w coraz wyższe rejony. Mijamy kurort narciarski ze zdezelowanymi budynkami i wyciągiem. A końca góry nie widać.
Zatrzymujemy się na punkcie widokowym i spędzamy kilka chwil nad urwiskiem. Stoimy na jednej z trzech wystających nad urwisko betonowych pomostach. To nie koniec podjazdu. Wracamy do lawety. Wieje chłodem. Wspinamy się dalej. Aga siedzi w połowie na naszym siedzeniu, w połowie na Gruzina, a pomiędzy nogami drążek do zmiany biegów. Ale i tak jest luźno w porównaniu z ugandyjskimi pojazdami. Pojawiły się chmury i zaczęło kropić. Skończył się też asfalt. Zasuwamy paskudnie dziurawymi serpentynami. Teraz w dół. Minęliśmy przełęcz, na którą się wspinaliśmy. Zjeżdżamy w dolinę, w której leży Kazbegi. Wspaniałe zielone wzgórza zapierają dech w piersiach. Tak samo jak ta droga, którą pędzimy na złamanie karku. Mijamy długie tunele przeklejone do zboczy. Zimą jeździ się tu tymi tunelami, aby nie utknąć w ogromnych zalegających tu zaspach śnieżnych. Podobno zaspy sięgające 10 metrów to wcale nie rzadkość. Nie dziwne, że pobudowali te tunele. Przynajmniej można tędy przejechać zimą. Widoki swoją drogą muszą być tu wtedy rewelacyjne. Zatrzymujemy się na chwilę przy pomarańczowych skałach, z których wypływa mocno zmineralizowana woda. Smaczna. Smakuje trochę jak nasza muszynianka. Napełniamy pustą butelkę i dalej w dół. Wymieniamy się z Aczikiem numerami telefonu. Znowu pojawił się asfalt, co pozwala gnać w dół jeszcze szybciej. Ledwo mieścimy się w zakrętach. Wyprzedzamy na trzeciego, podskakujemy na wybojach i takie tam atrakcje nam towarzyszą. Mijamy ze 3 wioski i wszechobecne krowy, które za nic sobie mają ruch uliczny i wylegują się na jezdni. Szczególnie upodobały sobie drzemki na mostach. Ale jakoś ani my krowom, ani krowy nam nie przeszkadzamy sobie wzajemnie i robimy swoje. W końcu jesteśmy w Kazbegi.
Mgła i wszystko w chmurach. Nic nie widać. Więc może to nie Kazbegi. Acziko znajduje lokalesów oferujących noclegi i po krótkim targu lądujemy u wielkiego, łysego i niezbyt miłego Gruzina w jego ładzie Nivie. Jedziemy z nim do domu. Szczytów gościnności nam nie oferuje. Od razu ustala zasady. No breakfast, no dinner. Powtarza dla pewności kilka razy. Dobra, dobra! Wchodzimy do jego domu. Mamy pokój przy rodzinie. To nie szczyt luksusów, ale nic więcej nam nie trzeba. Łapiemy krótką drzemkę, kąpiel i idziemy rozejrzeć się po mieście. Tak po prawdzie to dużo do rozglądania nie ma. Nasze rozglądanie kończy się szybko po zakupie kilku niezbędnych artykułów pierwszej potrzeby, czyli wina i miejscowego zielonego syfacza – oranżady/lemoniady. Uzbrojeni dodatkowo w wielkiego arbuza idziemy na posiłek z kategorii ciepły do jakiejś knajpki. Zamawiamy miejscowe pierogi, które nazywają się khinkali. Są tak duże, że udaje się nam wchłonąć tylko 6 na głowę. Ale są pyszne. A rosołek, które się wytworzył z mięsa wewnątrz pierogów podczas gotowania – przepyszny. Wracamy do naszej rodziny. Dobijamy się arbuzem zapijanym winkiem i jeszcze przed zmrokiem nas nie ma. Posnęliśmy jak dzieci. Nie dziwne. Poprzednia noc nie istniała, a upał zmęczył nas dodatkowo. Spało nam się jednak słabo, choć długo. Pomijam koguty za oknem, ale to łóżko, w którym musiałem leżeć w pozycji w kształcie litery U i cuchnąca potem poduszka. Nie pomagało w odpoczynku.
Czacza 2012-08-04
Dziś wycieczka w góry. Zobaczymy górkę, która jest najczęściej fotografowanym widoczkiem z Gruzji jaki można znaleźć w sieci. Na górze na wysokości 2170 m n.p.m. zbudowany jest klasztor Cminda Sameba, który na tle ogromnego Kazbegi wygląda przepięknie. Wyruszamy nieco później niż planowaliśmy. W końcu mamy wakacje. Początek to wędrówka pośród zbudowanych z kamulców starych domów, pomiędzy którymi przebiega plątanina rur. Rury doprowadzają wodę do tych domów. Niezły pomysł. Skoro nie da się zorganizować kanalizacji w skałach można to zrobić górą.
I tu należy wtrącić, że opis czterech pierwszych dni powstaje w pociągu z Tbilisi do Batumi, w wagonie pierwszej klasy po odrobinie czaczy. Przedział, w którym się znajduję to dwa łóżka (trzecie jest w przedziale obok, ale nie korzystamy z niego). Tak więc przedział ten to dwa łóżka, telewizor, klimatyzacja, gruziński luksus na całego.
Wracam jednak do dnia drugiego wyjazdu. Podejście okazało się nie takie proste. Stromo i to bardzo, ale dzięki temu w godzinę byliśmy pod klasztorem. Rzeczywiście położony jest niesłychanie malowniczo. Widoki przepiękne. Pod klasztorem robimy sobie siestę urozmaiconą zdjęciami z tonącym w chmurach Kazbegiem i misiem, którego targam w plecaku rzez całą Gruzję. Jest fantastycznie, ciepło i zielono. Po rozległych łąkach przemykają w podskokach krowy. Na tle skalistych szczytów Kaukazy wygląda przedziwnie.
Zwiedzamy teren klasztoru i idziemy dalej w stronę lodowca pod Kazbegiem. Nie jest już na szczęście tak stromo. Wszechobecne krowy buszują w krzakach i tylko czekamy, aż któraś przebiegnie nam przed nosem albo wpadnie prosto na nas. Krowy są wszędzie. Dochodzimy do wniosku, że w tym tempie nie dojdziemy jednak do lodowca. Idziemy z Mechłakiem na skróty na pobliskie wzgórze żeby zrobić zdjęcie Kazbega w chmurach. Aga zostaje na dole i idzie spać. Może mandatu nie dostaniemy. Wchodzimy, rodzimy fotkę i schodzimy. Mandatu niet. Zawracamy. Znów te ganiające dookoła krowy. Drogę powrotną pomiędzy klasztorem a Kazbegi pokonujemy szutrem, po którym jeżdżą samochody, a nie stromizną przez las. Mijające nas rozklekotane łady, czy luksusowe terenówki pokonują szutrową serpentynę w tumanach kurzu i spalin. Przepełniona łada na tle kaukaskich kilkutysięczników wygląda dziwnie. Trochę się jednak zmachaliśmy.
Zaraz napijemy się miejscowej lemoniady. Ta wczorajsza, zielona, o wyglądzie ludwika była słaba. Ale cytrynówka pod Google Marketem – przednia. Trochę się wprawdzie po niej beka, ale jest pyszna. Chyba czas na czaczę. Skoro w sklepie jest tabliczka z napisem czacza to szkoda nie skorzystać z tego słynnego napoju. Nie wiem czemu tyko pomyśleliśmy, że czaczą będzie napój stojący nad tabliczką. Nic bardziej mylnego. To tylko zwykła wódka. Naszą czaczę pani sklepowa wyciągnęła z zakamarków sklepu i zaprezentowała baniak, w którym było to coś. Przelała nam do plastikowej butelki po piwie. A że nie ma opcji kupna pół litra (zresztą nie ma takich plastikowych butelek po piwie), więc od razu mamy cały litr. Koszt? 6 lari, czyli 12 złotych. Niezły musi być to zajzajer. Degustację robimy od razu pod sklepem. Fuj. Musimy coś szybko zjeść bo się zaraz złożymy. Idziemy na słynne szaszłyki. Nie wiemy jeszcze co to dokładnie są gruzińskie szaszłyki. Ale wiemy, że jesteśmy głodni, więc zamawiamy po dwa. I do tego popularną sałatkę z pomidorów i ogórków – takich prawdziwych. Pani barowa zapytała nas dla upewnienia się, ile jest z nami osób, dając nam sygnał, żebyśmy się zastanowili nad tym, czy wiemy co robimy. Ale domyśliliśmy się tego dopiero jak dotarły do nas talerze, a szaszłyki szły na grilla. Trzeba to będzie jakoś wchłonąć.
Ale póki co musimy nabrać mocy, więc zaczerpujemy ciut ciut z bukłaczka z czaczą. A tu niespodzianka. Dopada mnie jakieś dziadostwo. Robi mi się momentalnie słabo. Muszę odejść od stolika i gdzieś spokojnie odsapnąć. Jak szybko przyszło – tak szybko poszło. Ale przez tą chwilową słabość nie obżarłem się aż tak tymi szaszłykami. Może i dobrze. Za czaczu na razie dziękuję. Wracamy do naszego pokoju przy rodzinie i mamy zasłużony odpoczynek. Może tym razem nie pójdziemy spać przed zmrokiem. Dochodzę do siebie i dla zdrowotności jednak tuż przed snem wypijam łyk czaczy. I znów przede mną noc w pozycji w kształcie litery U.
Gaumardżos 2012-08-05
Nie udało się skończyć nadrabiania zaległości w relacji podczas podróży pociągiem. Nie lubię pisać z opóźnieniem, ale czasem mi się po prostu nie chce. Wracam więc do pisania wieczorem, w Batumi, w zatęchłym hoteliku. Przede mną relacja z dnia trzeciego. Na potrzeby relacji nazywam go „Gaumardżos” A dlaczego? Przeczytajcie dalej.
Spać poszliśmy jednak po zmroku – po zaczerpnięciu łyka czaczy. Brawo! To była godzina 21 polskiego czasu. Oczywiście nastawiliśmy budzik na godzinę ósmą, co nie oznacza zupełnie nic, bo wyłączam go natychmiast jak rozlega się dzwonek, aby przypadkiem nikogo nie obudził i śpimy dalej. Dziś wracamy do Tbilisi. A co dalej? Tego nie wiemy. O to toczymy długi spór. Ja bardzo chcę pojechać do Swaneti w przepiękne zielone góry, a Karol z Agnieszką wolą jechać nad Morze Czarne. Decyzję zostawiamy do Tbilisi. Sprawnie udaje nam się załapać na marszrutkę do Tbilisi. Tuż przed wyjazdem właściciel naszego pokoju przy rodzinie dzwoni zgodnie z umową do laweciarza do Tbilisi i przekazuje informacje, że ruszamy. Ma nas odebrać i się nami zająć. To się rozumie! Upakowani w busiku po zęby ruszamy w powrotną drogę przez wspaniałą przełęcz Krzyżową na wysokości 2379 m n.p.m.
Kierowca jak wariat zasuwa z nadkompletem pasażerów w dół. Co ciekawe po upakowaniu wszystkich na siedzeniach w przejście pomiędzy rzędami wstawia jeszcze jedno drewniane krzesełko, na którym oczywiście siada kolejny pasażer. Grunt to maksymalnie wykorzystać pojemność. Zresztą po podróżowaniu przez Ugandę nic mnie nie jest w stanie zdziwić.
Zagaduje mnie jakiś Gruzin, który opowiada, że na tej właśnie przełęczy doznał objawienia, że Gruzja to centrum wiary, a chrześcijaństwo, buddyzm i islam łączą się właśnie w Gruzji. No albo coś w tym stylu. Tyle pozwolił mi zrozumieć mój i jego rosyjski. Jak coś pokręciłem to trudno. Sorki Władimirze. Na pamiątkę dostałem jeszcze jakieś ulotki. Więc jak ktoś by chciał to służę ;-) Nic więcej nie rozumiem. Nie ma ze mną zbyt dużej gadki, więc w końcu odpuszcza. Dorzuca jeszcze tylko, że w miejscu jego objawienia będzie cerkiew i że miał kiedyś tutaj wypadek i koziołkował razem z marszrutką. No, w to akurat uwierzyć mogę, widząc jak nasz kierowca pokonuje serpentyny. Poza tym jest pięknie, chociaż ktoś w tej marszrutce mocno śmierdzi. Podejrzewam niestety siedzącego obok Władimira.
Dzięki wariatowi za kierownicą dojeżdżamy do Tbilisi na dworzec Didube bardzo szybko. Oj – upał tu spory. Pojawia się nasz Acziko. Tym razem nie lawetą, ale swoim prywatnym samochodem. Obwozi nas po Tbilisi, przepraszając, że nie może z nami spędzić zbyt dużo czasu, bo jedzie do Swaneti. Do Swaneti? Czyżby mój plan wygrał? Już cieszę się z podróży, ale niestety nic z tego. Po chwili dodaje, że jedzie z całą rodziną. No to kibel. Nici z pięknego Swaneti. Acziko zawozi nas w parę miejsc, pokazuje gdzie co jest, opowiada na tyle na ile da się nam słabo gadającym po rosyjsku o Tbilisi. A Tbilisi jest bardzo ładne. Widać ogromne pieniądze wkładane w odrestaurowywanie ulic i wspaniałych budynków. Ale nie pojedynczych budynków. Tu jak jest remont to od razu cała ulica ze wszystkimi budynkami. Szok! I to w bardzo nowoczesny sposób. Tu będzie pięknie. Ktoś, kto przyjedzie za 2 – 3 lata nie zauważy, że Gruzja była kiedyś w Związku Radzieckim. Zobaczy fantastyczne, ładne, odnowione, nowoczesne, zadbane i zrobione z pomysłem miasto. Niejedno miasto w Europie Zachodniej będzie mogło pozazdrościć Tbilisi.
W drodze do wybranego przez Acziko hotelu wstępujemy po piwo do browaru. Ale nie byle jakie piwo. Jest tu kilka okienek, w których zamawia się piwo. A piwo nalewa się z kranu do plastikowych butelek, baniaków i tym podobnych, i albo spożywa się na miejscu pod okienkiem albo nad rzeką albo zabiera się do domu. Należy tylko pamiętać, aby nie otwierać napełnionych butelek przed spożyciem żeby nie odgazować piwa. Bierzemy dwie półtoralitrowe butelki piwa z kranu, jaśniejsze i ciemniejsze i ruszamy do hotelu Texas. Obsługa paskudna i niezbyt miła. Acziko załatwia za nas wszystko i lądujemy w klimatyzowanym hotelu, czekając na Adżaruli Chaczapuri – taki tradycyjny placek z owczym albo kozim serem i masłem w dziurce i jajkiem na wierzchu. Jak dla mnie takie sobie. Ale zanim wszedł placek, Acziko częstuje nas czaczą według przepisu swojego dziadka. Smakuje inaczej niż ta z Kazbegi, ale za to ma moc. A zatem Gaumardżos (Zdrowie!)! Kilka kieliszków rozwiązuje nam języki i rosyjski nam nie straszny. Jak to mawia Acziko – jest czaczu i jest sraczu. Naszemu przyjacielowi trochę plącze się język. Nie przeszkadza mu to jednak we wznoszeniu długich toastów/przemów w różnych intencjach, o których czytaliśmy przed wyjazdem. Częstujemy go naszą żołądkową gorzką, a to wszystko popijamy piwem. Oj popłyniemy.
Niewiele ponad godzinę później niż planował, Acziko postanawia jednak jechać do Swaneti. Nie wygląda jakby był w stanie prowadzić samochód po serpentynach górskich. A trzeźwy to nie jest na pewno. Ale w Gruzji jazda po pijaku to norma. Sam nam opowiada jak kiedyś po imprezie znalazł się w Batumi i nie widział skąd się tam wziął. A zatem z jednej strony nie dziwne, że jedzie, a z drugiej jednak dziwne. No i pojechał. A my ucinamy sobie krótką drzemkę. Z Acziko mamy się spotkać jutro popołudniu, jak wróci ze Swaneti. Idziemy w miasto. Zamawiamy taksówkę i za grosze jedziemy na wieczorne zwiedzanie miasta. A wieczorem jest jeszcze ładniej niż w ciągu dnia. Tbilisi tętni życiem. Masa budynków jest przepięknie podświetlona. Czujemy się bezpiecznie. Szwędamy się trochę, oglądamy pokaz kolorowych fontann nad rzeką u stóp pałacu prezydenckiego, aż w końcu wracamy do naszego Texas hotelu. Każdy z pytanych taksówkarzy ma problem, bo nie wie gdzie on jest. Na koniec jeszcze trochę Aczikowej czaczy – Gaumardżos przed snem i zasypiamy. I tylko za ścianą ktoś wchodzi i wychodzi z pokoju. To chyba pokój na godziny.
Bania u Gruzina 2012-08-06
Zgodnie z planem dziś organizujemy sobie czas we własnym zakresie, a wieczorem mamy poimprezować i pójść na banie razem z Acziko. Z trudem udaje nam się dogadać z obsługą Texasu żeby zostawić u nich bagaż i jedziemy do Gori. Ta obsługa jest tragiczna. Na szczęście właściciel sam nam zaproponował podwózkę do marszrutek do Gori. Mamy farta, bo w locie łapiemy ruszającą właśnie marszrutkę i w niecałe dwie godziny lądujemy w Gori. Zapuszczamy się na krótki spacer po bazarze pełnym wszystkiego: poćwiartowanego mięsa, suszonych ryb, pysznych owoców i mnóstwa plastikowej tandety – pewnie z Chin.
Zaraz mamy autobus do Uplistsikhe – skalnego miasta. Pełen relaks. Kierowca zatrzymuje się przy spotykanych po drodze osobach, wita się, zamienia kilka słów i jedzie dalej. To znowu zostawia coś u kogoś w domu albo coś zabiera aby przewieźć dalej. Dojeżdżamy do mostu. Kierowca mówi, że to już. Skoro już to wychodzimy. Przechodzimy przez most i idziemy w stronę widocznych z daleka ruin. Mijamy ludzi ładujących głazy na ciężarówkę, kolejne stada szalonych krów i gościa z karabinem pilnującego jedno ze stad.
W skalnym mieście, całkowicie wyżłobionym w skałach (jak sama nazwa wskazuje) zmagamy się z silnym wiatrem żeby nie zmiótł nas w przepaść. Krążymy leniwie w górę i w dół i zabieramy się z powrotem. Idziemy z buta tą samą drogą pocąc się w upale. Nastawiamy się na łapanie okazji i idziemy licząc na to, że ktoś się zatrzyma. Niestety raczej jeżdżą załadowani na całego, więc wygląda to marnie. A do Gori jest parę kilometrów. O autobusie możemy chyba tylko pomarzyć, bo nie mamy pojęcia czy jeszcze jeździ i kiedy. W końcu znajduje się taksówka i za czwóraka zabiera nas do Gori. Po drodze oczywiście okazuje się, że samochód ma w baku same opary, więc podjeżdżamy uzupełnić trochę oparów. Tankujemy półtora litra z butelki do baku i jeszcze trochę z butelki po fancie. Można jechać.
W Gori idziemy do muzeum Stalina pooglądać pamiątki i posłuchać o „najsłynniejszym Gruzinie”. Wysłuchujemy opowiadania o twórczości Józefa, robimy siusiu w starodawnym komunistycznym klimatycznym kibelku i wyruszamy w kierunku marszrutek. Mamy opóźnienie. Po drodze na postój łapiemy szalonego taksówkarza i rozpadającym się oplem wracamy do Tbilisi. Nie to żebyśmy się bali, ale 140 km/h taką padaką na ostrych zakrętach robi wrażenie. Mają moc. Ciekawe czy jest pijany.
W Texasie nie czeka na nas jeszcze Acziko. Więc my czekamy na niego. Nie przemyśleliśmy jak mielibyśmy się z nim skontaktować. Wysyłamy do niego smsa – po rosyjsku w fonetycznej wersji. Ciekawe co do niego dojdzie i jak nam odpisze skoro on nie zna naszych liter, a my gruzińskich. Nawet takiego języka nie mamy w telefonie. Chyba nie za bardzo nas zrozumiał, bo odpowiedzi niet. No trudno – nie napilim sia ciut ciut w takim razie. Jedziemy więc z jakimś pijanym Gruzinem na dworzec kolejowy żeby nocnym pociągiem pojechać do Batumi. Plan się jednak posypał. Biletów niet. Są na rano. Ale za to pierwsza klasa. Bierzemy. I znowu zostajemy w Tbilisi. Idziemy do Iriny Guest Housu niedaleko dworca. Zostawiamy gałganki i w miasto. Dziś próbujemy gruzińskiego kebaba. Inny niż u nas, inne warzywa, inne mięso, inne sosy, ale czy lepszy? Nie wiem. Robimy zdjęcia McDonalda, który tu pisany jest po gruzińsku, robimy rundkę po przepięknej odnowionej ulicy i bierzemy taksówkę do bani. Lądujemy w bani królewskiej. Dobrą godzinę czekamy na wolne pomieszczenie, bo ta bania to bania z prywatnymi basenami. Aż w końcu kąpiemy się w śmierdzącej siarką gorącej wodzie. Ciepło przeokrutnie. Dobrze, że można się schłodzić zimną wodą. Po chwili przychodzi zamówiony Gruzin. Kładę się na marmurowej kozetce. Będzie masaż. Najpierw wyciera całe moje ciało szorstką szmatą. Namydla mnie. Jednocześnie silnie ugniata wszystkie mięśnie i kręgosłup, aż do bólu. Oj jutro będzie bolało. A teraz do zimnej wody i do siary. Teraz Gruzin bierze się za Mechłaka. Robi to, co ze mną. Siedzimy jeszcze chwilę i wracamy na miasto.
Siadamy w knajpce z unoszącą się delikatną wodną mgiełką, która łagodzi upał. Wypijamy kolejną lemoniadę. To chyba napój narodowy. Jest wszędzie i wszyscy ją piją. A rodzajów całe mnóstwo. Od tych niedobrych, których nieprzyjemność mieliśmy już okazję spróbować (zielonych – anyżkowych) po cytrynowe, pomarańczowe, gruszkowe, waniliowe, kremowe, winogronowe i brzoskwiniowe. Ale najlepsze są cytrynowe. Ja zapijam się nimi najczęściej. I dlatego też wciąż mam kłopoty z żołądkiem. To chyba nie od czaczy. Wracamy do Iriny. Spać.
Gruzińską koleją do Batumi 2012-08-07
Dzisiejszy dzień przyszło mi opisać w knajpie w Batumi, podczas oczekiwania na pociąg do Tbilisi. Spokojnie mogę opisać jak pojawiliśmy się w Batumi. A w tej właśnie knajpie (jakkolwiek ona się nazywa) zjedliśmy pyszne gruzińskie żarcie, nie wiem czy nie najlepsze podczas całego wyjazdu – jak do tej pory oczywiście. Ale przejdźmy do dnia piątego.
Zgodnie z planem wsiadamy do pociągu pierwszej klasy. Na bogato. Przedział dwuosobowy z miejscami do leżenia. Pościel jest. Telewizor i klima również. Przed nami siedem godzin przez zmieniające się krajobrazy Gruzji. Po drodze raczymy się czaczą z Kazbegi, winkiem i parówkami. Parówki to coś bardzo popularnego, bo w sklepach i na bazarach jest tego zatrzęsienie. Po kilku drzemkach dowlekamy się do Batumi.
Pochmurnie i strasznie parno. Klimat się zmienił. Morze Czarne przed nami. Plaże podobno piękne nie są. A niech tam. I tak będzie fajnie. Taksiarz zabiera nas do hotelu Ilikus polecanego przez kogoś na forach. Trafiliśmy jednak gorzej albo to polecenie to lipa. Dostaliśmy dwa zatęchłe pokoje po 20 lari. I taksiarz też wziął wyjątkowo dużo za kurs jak na Gruzję. Niezbyt udany początek pobytu w Batumi. Na szczęście w hotelu nie będziemy zbyt długo przesiadywać. Noce jakoś przetrzymamy.
No to idziemy w miasto. Już po chwili nadciąga ulewa i musimy się schronić na jakimś bardzo ładnym dziedzińcu, na którym na fortepianie gra jakiś grajek. Deszcz przechodzi, a słuchaczy jak nie było tak nie ma. Docieramy nad morze. Szybko musimy jednak zwiewać pod parasol, bo nadchodzi kolejna ulewa. No to się nazwiedzaliśmy. W drodze powrotnej przypadkiem trafiamy do piwnicznej knajpki z fajnym wystrojem. W rogu goście piją czaczę szklankami. A nas obsługa bierze na przeczekanie i po dobrej pół godzinie udaje nam się w końcu namówić kelnerkę na przyjęcie zamówienia. Dobrze trafiliśmy. Żarcie pierwsza klasa. Próbujemy tym razem coś co się na nazywa „ostryj”, czyli kawałki mięsa w pyszny sosie. Do tego bakłażan w paście orzechowej na ciepło i inny rodzaj chaczapuri – tym razem z samym serem. Na początku pomyśleliśmy, że to pizza, ale tak właśnie wygląda to danie. Kuchnia gruzińska jest przepyszna. A goście w kącie piją czaczę dalej. Szklanka za szklanką. Może to jednak dobrze, że do tej pory nie wpadliśmy w ręce żadnego Gruzina, z którym musielibyśmy pić. Nie przetrwalibyśmy. Siedzimy to dosyć długo oglądając występy Gruzinów na olimpiadzie, aż w końcu wracamy klucząc po przepięknie oświetlonych ulicach do naszej stęchłej chatki. Strach się tu nawet położyć. Dobrze, że chociaż wiatrak działa to trochę to stęchliznę przewiewa. Umawiamy się na jutro. Na ósmą, czyli tak jak już wcześniej pisałem, nie oznacza to nic.
Nic do roboty 2012-08-08
Wstajemy przed 10. Zjadamy resztki, które nam pozostały z pociągu i jedziemy do ogrodu botanicznego pod Batumi. Wciąż jest pochmurnie, a nad górami czai się deszcz. Spacerujemy wśród egzotycznych drzew z różnych stron świata. To się nazywa ogród! Jego teren podzielony jest na kilka części, z których każda poświęcona jest roślinności z innego rejonu świata. Mijamy więc strefę nowozelandzką, himalajską, Azji południowo-wschodniej, czy północnoamerykańską. A na koniec lądujemy nad brzydkim brzegiem morza.
Po drodze posilamy się setką albo może i dwoma setkami wiśniówki z Polski, co nieco nas ożywia. Wracamy do wejścia turystyczną ciuchcią i możemy iść na plażę. Plaża to duże słowo. To po prostu wielkie wysypisko większych i mniejszych kamieni wzdłuż całego morza. Tragicznie się po tym chodzi, nie mówiąc już o leżeniu. Nie podoba mi się. Nawet nie wchodzę do wody. Godzina leżenia wystarczy. Wracamy. Po drodze wchłaniamy rybę w jednej z knajp z sączącą się rosyjską muzyką dyskotekową. To mi się akurat podoba. I wracamy busikiem do Batumi.
Dziś jest ładniej, więc możemy pospacerować niekończącą się promenadą. Mijamy dziesiątki remontowanych lub budowanych domów i hoteli. To kolejne miasto po Tbilisi i Mtskhecie, które sprawia wrażenie budowanego od nowa. Robi to niesamowite wrażenie, choć nieco utrudnia poruszanie. Dochodzimy do wieży i zostajemy w knajpce na gruzińską kolację. Nad morzem zachód słońca w tle z nadchodzącą ulewą. Chmury komponują się z ostatnimi promieniami słońca i morzem przepięknie. Szukamy mocy, więc zamawiamy do kolacji butelkę ukraińskiej wódki i jedzenie smakuje jeszcze lepiej. Znad gór nadciąga ulewa. Czekając na jej koniec raczymy się buteleczką żołądkowej. Wygląda na to, że nie będzie już komu podarować polskiej pamiątki, więc bezkarnie możemy opróżnić nasze zapasy. Pomimo późnej pory miasto żyje. Masa podświetlonych budynków, tańczące kolorowe fontanny i różne inne atrakcje. Nocnym autobusem wracamy do zatęchłej noclegowni. To już ostatnia noc w Batumi.
Na plaży 2012-08-09
To nasz przedostatni dzień w Gruzji. Wstajemy jak zawsze nie o 8, zjadamy po kanapce w pysznej hiszpańskiej kafejce. Nie było to celowe zagranie. Szukaliśmy raczej czegoś gruzińskiego. Trafiliśmy jednak tu i nie żałujemy. Jedziemy na plażowanie w stronę granicy z Turcją do Gonio. Podobno jest tam ładniej. No zobaczymy.
Gdzieś po drodze, subiektywnie oceniając, że to już, wysiadamy z marszrutki. Kupujemy melona od pani. A pani nosi identyczny t-shirt jak ja. Po rosyjsku nie mówi, ale kapuje, że jesteśmy tak samo ubrani. Namawiamy ją na wspólne zdjęcie. Wymiany koszulkami nie proponuję. Fajni są ci Gruzini. Na plaży znów wysypisko kamieni. Leżymy parę godzin na kamulcach, czekając na przebłyski słońca i racząc się kolejnymi zapasami „mocy” z Polski – tym razem bardzo gorącej mocy, bo solidnie nagrzanej przez słońce.
Nieuchronnie znad Turcji zbliża się kolejna fala deszczu. Ciekawe, czy to my tak trafiliśmy, czy tak tu jest zawsze. Jak na razie – trzeci dzień i trzeci dzień z pochmurnym niebem, ulewnym deszczem i odrobiną przebłyskującego słońca. Zgodnie z przewidywaniami ulewa dopada nas podczas czekania na pociąg. W sumie spędziliśmy bardzo leniwy dzień. Spaliłem się na plaży i poza zdjęciem z panią od melonów nic ciekawego się nie działo. No może jeszcze z wyjątkiem dziadka – kierowcy, który w dosyć podeszłym wieku kierował naszą marszrutką i chyba niezbyt dobrze widział. A na zakrętach nie wiedząc czemu puszczał kierownicę. Może się uczył jeździć bez trzymanki. No i jeszcze mieliśmy przygodę z mięsnym jeżem. Na podróż kupiliśmy sobie słodkie bułki, w tym jedną w kształcie jeża, co oczywiście musiało nam się skojarzyć z pewnym programem telewizyjnym w Polsce. Niestety nie mamy z nim zdjęcia, bo Mechłak nam go zeżarł.
Do Tbilisi wracamy drugą klasą, ale i tak mamy miejsca do leżenia. Druga klasa różni się od pierwszej tym, że są tu 4 prycze zamiast 2 i nie ma telewizora, no i jest tańsza. Noc mija szybko. Jedyną atrakcją podróży jest zmieniająca się temperatura. Może to jest właśnie ta zasadnicza dodatkowa różnica pomiędzy pierwszą a drugą klasą? W czasie jazdy teoretycznie działa klimatyzacja i jest zimno. śpię wtedy owinięty ręcznikami. śpiwora już mi się nie chce wyjmować. Ale gdy stajemy, klima się wyłącza i robi się gorąco. Ot i cała atrakcja.
Wino, figi, oko i szpital 2012-08-10
Po 6 rano dojeżdżamy do Tbilisi. Zamiast czekać bez sensu do wieczora w Tbilisi pojedziemy do Telavi. Tylko bagaże trzeba gdzieś skitrać. Jest przechowalnia (po rosyjsku kamera chranienia). W obrzydliwym, starym, ciemnym i śmierdzącym przejściu podziemnym pomiędzy peronami. Zaufania nie budzi. Ale i tak zostawiamy plecaki. Bagaże dostają kartkę i numerek 54. Za 10 lari lądują na półce z namazanym kredą na ścianie numerem 54. Gdyby nie ta kamera chranienia to nie zaryzykowalibyśmy wejścia do tej paskudnej nory.
Jedziemy na inny dworzec. Jest przyjemny rześki poranek – zupełnie jak pierwszego dnia w Gruzji. Tu też przeszła jakaś burza i ulewa. Taksówkarz jak zwykle proponuje jazdę jego samochodem aż do Telavi. Uparliśmy się jednak na marszrutkę. Będzie o połowę taniej. W 2,5h docieramy na miejsce. Telavi to stolica Kachetii, kolejnego z regionów Gruzji, słynącego z dużej ilości winnic. Ale zły moment na zwiedzanie miasta trafiliśmy. To kolejne miasto w gigantycznym remoncie. Wszystko, po prostu wszystko w trakcie remontu. Ale jak skończą będzie wspaniale.
Z braku ciekawszych zajęć idziemy na bazar kupić trochę pamiątek, trochę mielonej na miejscu kawy, gruzińskiego snickersa (zwanego „czurczchela”), czyli orzechów połączonych sznurkiem, otoczonych masą z soku z winogron gotowanych z mąką oraz cukrem. Oczywiście co dokładnie znajduje się w tym snickersie dowiedziałem się dopiero po powrocie, bo na bazarze nie byłem w stanie się dowiedzieć co kupuję.
Po zakupach bierzemy dziadka z ładą i każemy się zawieść do winnicy Shumi. Dziadek ma łatwo. Za piątaka zjeżdża z nami z wyłączonym silnikiem przez parę kilometrów z góry i tylko chwilami włącza go żeby się ponownie rozpędzić. Z powrotem będzie miał gorzej. Spędzamy kilka chwil w winnicy smakując takie sobie wino i oglądając stare szklanki i garnki. Tak naprawdę delektujemy się ciepłem Kachetii.
Decydujemy nie wracać do miasta tylko złapać marszrutkę albo stopa po drodze. Nie mija 15 minut i zatrzymuje się mercedes z wielkim Gruzinem za kierownicą i pijanym gościem obok. Mówią, że jadą do Tbilisi. Mamy wsiadać. Może być ciekawie. Obaj wyglądają na lekko wciętych. Gadka zbytnio się nie klei. Pędzimy na złamanie karku, jak to w Gruzji, wyprzedzając zawsze tam gdzie nic nie widać. Obyśmy dojechali w jednym kawałku. Nic nie słyszę z tego, co mówią. Nie ma na to szansy, Prędkość i otwarte okna skutecznie ich zagłuszają. Coś tam jednak opowiadamy o samochodach i innych pierdołach. Gruzin od razu chce się zaprzyjaźniać. Podaje swoje dane, numer telefonu i mówi, że potrzebuje wizy do Włoch. Nie lubię tego. Po drodze odbieramy jakąś forsę od faceta z innego samochodu. Zatrzymujemy się przy straganach i kupują nam figi, robaczywe śliwki i winogrona, a po chwili dorzucają czekoladę. Pojawia się też pomysł szaszłyków przydrożnych. Chyba nigdy nie jadłem świeżych fig. Pasażer wpada jeszcze do sklepu po browar i ruszamy dalej. Oj dobrze jest zawiany.
Włączają nam ruską biesiadną muzykę i klaszczą w jej rytm śpiewając jednocześnie. Nie przeszkadza im to oczywiście w dalszym wyprzedzaniu pod górkę i na trzeciego. Wręcz przeciwnie. Mają fantazję. Są jednak dziwni. Ale na razi cieszymy się ich gościnnością. Dobrze chyba trafiliśmy.
Nagle cała atrakcja odchodzi na bok. Agnieszce coś się stało w oko. Wygląda jak z horroru. Całe białko wokół źrenicy spuchło i zrobiło się galaretowate. Wygląda jakby miało się zaraz wylać. Ni diabła nie wiemy skąd to się wzięło. Czy coś wpadło do oka, czy ugryzło, czy może jakieś uczulenie się ujawniło. Może na te figi? Po paru minutach stajemy. Gruziński pasażer sika, a my dzwonimy do Mondial po pomoc. Oddzwaniają po parunastu minutach. Nie mają podpisanych umów z żadną placówką w Tbilisi. Zlecają załatwienie sprawy korespondentowi. Eh. Już wiem co to oznacza od strony finansowej dla firmy na „A”. Nie ma to znaczenia. Niech robią. Mają zorganizować wizytę w ciągu 2 – 3 godzin. Zobaczymy. Kierowca widzi co się dzieje. Obiecuje dowieść nas na „balnicu”. Oko się nie poprawia. A ten wariat pędzi na złamanie karku. Stajemy tylko na wysikanie pasażera i na zatankowanie gazu. Co dziwne, podczas tankowania wszyscy musimy wysiadać. To dziwne, bo w tym samym czasie wszyscy dookoła palą papierosy i gadają przez komórki.
Gruzin dowozi nas do szpitala. A tu niespodzianka. Gadka szmatka, a pan Gruzin wyciąga spod siedzenia koguta z napisem „taxi” i mówi, że wcale nie chce od nas buteleczki żołądkowej tylko chce naszych pieniędzy, bo jechaliśmy taksówką. Słyszymy tylko „mnie nie nada waszu wodku, mnie nada wasze dziengi”. A to cham. Agnieszka z Karolem idą do szpitala, a ja z nim dyskutuję łamanym rosyjskim. Na szczęście widzi, że nic z tego nie będzie i poza butelczyną żołądkowej nic nie dostanie. Mruczy coś jeszcze pod nosem, wsiada do samochodu i odjeżdża. Ale się wkurzyłem. Jeszcze tej awantury było nam potrzeba. A jednak i tu są wyjątki pozostawiające po sobie niesmak. No to sobie i Gruzji zrobił reklamę mówiąc „zdiesz nie polsza, eta Gruzja!”. No brawo panie Gruzin. Chyba nie takiej promocji Gruzji oczekujecie jednak w Polsce?
A z Agnieszką udało się wszystko sprawnie załatwić. Bez czekania, bez kolejki, z marszu. To nie do pomyślenia w Polsce. Dobrze, że nie jesteśmy na szczęście w Polsce i nie musimy korzystać z naszej służby zdrowia. Nikt by nam nie pomógł. Płacimy 30 lari za wizytę, kupujemy krople i po wszystkim. Pozostaje tylko czekać na poprawę. Wydatki jakoś sobie zrefundujemy. W międzyczasie rezygnujemy z organizacji wizyty przez Mondial, bo sami sobie pomogliśmy sprawniej niż oni. A swoją drogą dziwne, że nie ma w Tbilisi żadnej placówki z podpisaną umową z Mondial.
Lokalnym autobusem jedziemy przez pół miasta na ostatni gruziński obiad do znanej restauracji. Jak zwykle zamawiamy więcej niż przyzwoitość nakazuje. Dziś aż tak pysznie jak w ostatniej knajpie w Batumi nie jest. Wypijamy pożegnalny toast czaczą za Gruzję i udajemy się na ostatnie zakupy na główną ulicę Tbilisi – Rustaveni. W ciemno kupuję kilka płyt z rosyjską muzyką disco i wracamy po bagaże. Znów czeka nas niebywała przyjemność odwiedzenia śmierdzącej przechowalni. Nawet karteczki nie musimy pokazywać, a bagaże zabieramy. Kąpiemy się chusteczkami w dworcowej toalecie i jesteśmy gotowi aby wyruszyć na lotnisko. Pierwszy raz trafiamy na Gruzina, który po usłyszeniu, że jesteśmy z Polski, wspomina o Lechu Kaczyńskim i o tym, że to dobry człowiek. Jego sprawa. Ale miło, że ma pozytywne nastawienie do Polaków. Jeszcze tylko 6 godzin do odlotu. Rozkładamy się na sztucznej trawie pod ruchomymi schodami na lotnisku i podobnie jak kilkanaście innych osób idziemy spać.
I tak oto kończy się nasz ośmiodniowy pobyt w Gruzji, w Gruzji. do której bardzo chciałem przyjechać. Czy mi się podobało? Jasne, że tak. Ale oczekiwania miałem trochę większe. Po pierwsze liczyłem na więcej kontaktu z Gruzinami i ich gościnnością. Tą, z którą się spotkaliśmy chyba wykorzystaliśmy i mimo wszystko, zgodnie z wcześniejszymi opiniami, zarówno Acziko, jak i David – niby taksówkarz z Telavi, byli bardzo przyjaźni. Szkoda, że urwał się kontakt z Acziko. No i szkoda tego niesmaku pozostawionego przez Davida. Zaliczmy to jednak do przygód, a nie do opinii o Gruzinach. Tak, czy inaczej trzeba uważać. Jedzenie było fantastyczne. Piecie też, choć tym razem czacza ani hektolitry lemoniady niezbyt mi służyły. Miejsca? Jak dla mnie najfajniej było w Kazbegi i Mtskhecie, no i w bardzo ładnym Tbilisi. Batumi i Telavi, jak skończą je remontować, będą przepiękne. Póki co – można je sobie darować. Tym bardziej, że wybrzeże Morza Czarnego nie jest zbyt przyjazne kąpielom i plażowaniu (kamienie).
Lepiej pojechać w góry. I tego najbardziej żałuję. Żałuję, że nie pojechaliśmy do Swaneti. Ale to każe mi tu przyjechać raz jeszcze. Wrócę tu pewnie wtedy, kiedy ktoś mnie namówi na wyjazd na Elbrus albo ja namówię kogoś. Do pozostałych miejsc wracać nie muszę. Ale Swaneti i być może raz jeszcze Kazbegi (tym razem z wejściem na Kazbeg) muszę zobaczyć koniecznie. Było fajnie.
A zatem relację mogę uznać za skończoną. I jak często bywa – ostatnie jej fragmenty powstają gdzieś w chmurach – nad Ukrainą albo już nad Polską – podczas pięknego wschodu słońca.
Więcej zdjęć z Gruzji oraz inne relacje z podróży po całym świecie na mojej stronie internetowej: www.gerber.d7.pl.
Zapraszam!
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Świetna relacja, czyta się ją jednym tchem a do tego chce się powiedzieć dlaczego tak mało?:)
-
szkoda, że jest tak mało zdjęć, bo świetnie by współgrały z opisem. Kraj jest fascynujący, rzadko tutaj przedstawiany, więc na pewno wielu ludzi by chciało obejrzeć więcej zdjęć...
-
świetna relacja
-
super relacja, szkoda tylko że tak mało zdjęć
-
Ależ!
-
Piękne zdjęcia i super relacja.